Drugi odcinek The Walking Dead: The Ones Who Live skupił się na Michonne i poszukiwaniach Ricka. Jej historia była bardziej kameralna od tej Grimesa, ale również przyniosła sporo emocji.
W The Walking Dead: The Ones Who Live najbardziej interesował wątek Ricka, który trafił do Armii Republiki Obywatelskiej i zapadł się pod ziemię na wiele lat. Nie dziwi więc, że to najpierw jego wątek został zaprezentowany w serialu, a dopiero w drugim odcinku poznaliśmy losy Michonne, która ruszyła na jego poszukiwania. Wydawało się, że będzie trudno utrzymać wysoki poziom pierwszego odcinka, ale twórcy poradzili sobie z tym zadaniem bardzo dobrze. A sama historia ma zupełnie inny charakter.
Wątek Michonne rozpoczął się w momencie, w którym widzieliśmy ją ostatni raz w The Walking Dead – gdy uratowała Aiden i Bailey’ego. Dość przypadkowo dołączyła do koczowniczej społeczności, ale twórcy sprawnie powiązali jej historię z grupką nowych przyjaciół. Mieli nieco łatwiej niż z wątkiem Ricka, bo nie musieli rozwijać świata przedstawionego, tylko mogli się skupić na historiach poszczególnych bohaterów. W rezultacie bardziej emocjonowało to, co przeżywały postaci, niż akcja, której też nie zabrakło. CGI wyglądało świetnie w starciu Michonne (w ochronnej i efektownej zbroi) z ogromną hordą zombie, choć może nieco więcej można było się spodziewać po tych scenach. Mimo wszystko wybuchający szwendacz był ciekawym motywem.
Danai Gurira w ogóle nie wyglądała na osobę, która miała jakąkolwiek przerwę w graniu Michonne. Znowu emanowała siłą i budziła mnóstwo sympatii. Dzięki temu nie mieliśmy problemu z tym, by uwierzyć, że tak szybko zaprzyjaźniła się z Aiden i Baileym. Ich wątek miłosny nie był rozbudowany, ale główna bohaterka miała powody do tego, aby w pewnym sensie się z nimi utożsamiać. Szczególnie gdy Aiden wyjawiła, że jest w ciąży i ma wiele obaw. To było poruszające. Dzięki temu śmierć tej pary po ataku gazowym ARO nieco wzruszała.
Natomiast sam atak gazem przyniósł sporo emocji, choć wielokrotnie był pokazywany w zwiastunach. Żółty gaz przesłonił obraz, ale odczuwało się niepokój i panikę ludzi, którzy zostali dotkliwie poparzeni. Aż jeżyły się włosy na głowie od tych agonalnych głosów w tle.
Michonne jeszcze bardziej zaprzyjaźniła się z Natem. Matthew Jeffers w tej roli był niesamowity. Wykreował bardzo barwną postać – od pierwszej sceny budził dużą sympatię. Widać było, że Gurirze ich wspólne sceny sprawiały wiele radości. Aktorzy czuli się swobodnie i to procentowało na ekranie. Ta więź między nimi była wiarygodna. Zintensyfikowała emocje w bardziej poruszających scenach – gdy Nat powiedział, że tylko ona została mu na tym świecie i pomoże jej odnaleźć Ricka, a także wtedy, gdy Michonne popłakała się i zaakceptowała to, że musi odpuścić poszukiwania męża i wrócić do dzieci. To wszystko chwytało za serce. Nie można też zapomnieć o wstrząsającym widoku spalonych ciał przy wycieczkowcu.
Dowiedzieliśmy się również, w jaki sposób został zestrzelony helikopter Ricka. Okazało się, że za tym stał Nat oraz jego zmyślna "bazooka". Twórcy wyjaśnili, skąd u niego wzięły się te umiejętności budowania różnych broni – może było to lekko naciągane, ale wplecenie do tego osobistego wątku z ojczymem skutecznie odwracało od tego uwagę. W każdym razie śmierć Nata była zaskoczeniem – bohater został postrzelony przez żołnierza Armii. Straciliśmy wyrazistą postać, która zasługiwała na więcej czasu ekranowego.
Tym razem twórcy dali widzom nacieszyć się pojednaniem Ricka i Michonne. Ich miłość nie wygasła, choć trzeba przyznać, że Grimes szybko przeszedł do działania, aby jego żona miała szansę przeżyć w Armii Republiki Obywatelskiej. Jego zimne wyrachowanie nieco zaskakiwało. W każdym razie nie ma wątpliwości, że razem spróbują uciec, choć Michonne z zapalniczką w ręku wygląda na osobę, która wcześniej zemści się za śmierć przyjaciela.
Na koniec Jadis odwiedziła Ricka. Dawno nie widzieliśmy tej dwójki we wspólnej scenie, choć sytuacja jest zupełnie inna niż w The Walking Dead. Ich relacja w całej franczyzie zależała od czasu rozgrywających się wydarzeń. Pollyanna McIntosh w tej roli czuje się znakomicie. Pokazuje różne oblicza swojej dziwnej postaci. I to działa, bo jest naprawdę nieprzewidywalna. I tak naprawdę nie jest istotne to, co knuje Rick, a to, co knuje Jadis.
Nowy odcinek The Ones Who Live zaskoczył bardzo pozytywnie. Choć był zupełnie inny niż pierwszy, to na swój sposób utrzymywał wysoki poziom. Można powiedzieć, że był bardziej w stylu The Walking Dead. Nie zawiodły efekty wizualne ani dość prosta historia. Poznaliśmy interesującą społeczność, choć spędziliśmy z nią niewiele czasu. Danai Gurira była wspaniała, podobnie jak pozostali aktorzy. Pojednanie bohaterów też satysfakcjonowało. Dostaliśmy trochę niezłej akcji, ale najważniejsze, że od kolejnego epizodu będziemy oglądać bieżące wydarzenia, a nie retrospekcje. Czekam na niespodzianki!