Thor: Ragnarok to trzecia część przygód Syna Odyna, która na każdej możliwej płaszczyźnie zrywa z ustalonymi uprzednio schematami. Nowatorskie spojrzenie komediowego reżysera, Taiki Waititi, okazało się najlepszym, na co ta trochę flegmatyczna seria filmowa mogła liczyć.
Po sentymentalnym i nieco smętnym Thor z 2011 roku, a także błyskawicznie wylatującym z głowy filmie Thor: The Dark World, przyszła kolej na coś zupełnie nowego. Oto widowiskowy Thor: Ragnarok, pulsująca świeżą energią produkcja, w której bóg piorunów zupełnie nie przypomina swojego wcielenia z poprzednich części. Twórcy filmu położyli nacisk na zerwanie z dotychczasowymi postawami, symbolicznie obcinając Thorowi włosy i niszcząc jego młot. I choć zabiegi te były uzasadnione postępującymi po sobie wydarzeniami fabularnymi, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że stoi za nimi nieco głębsza metafora. Nie ma już starego Thora. I nie ma odwracania się za siebie.
Film zbiera niezwykle pozytywne noty zarówno od widzów, jak i od krytyków. Osobiście również opowiadam się po stronie entuzjastów, bo seans sprawił mi niesłychanie wiele frajdy. Nie oznacza to jednak, że mamy tu do czynienia z produkcją wybitną czy głęboką. Przeciwnie – Thor: Ragnarok to wytwór czysto rozrywkowy, który cieszy zarówno oko, jak i drzemiącą w każdym z widzów dziecięcą duszę. Tylko tyle i aż tyle, a skoro do trzech razy sztuka, trudno wyobrazić sobie lepszy moment na wprowadzenie tylu potrzebnych zmian.
Fabuła nowego filmu naszkicowana jest bardzo prostą linią – w wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń, jakim była przepychanka z Helą w drodze do Asgardu, Thor i Loki lądują na specyficznej planecie Sakaar. To kosmiczne wysypisko śmieci szybko okazuje się jednak czymś więcej – dumą i chlubą jego założyciela, Grandmastera, który lubi umilać czas swój i mieszkańców widowiskowymi walkami gladiatorów. Chcąc nie chcąc, Thor zaciąga się do drużyny siłaczy, by jak najszybciej mieć tę farsę za sobą – jego głowę trapią znacznie poważniejsze problemy, z zagładą Asgardu na czele. Cała fabuła skupia się zatem na desperackich działaniach boga uwięzionego na drugim końcu świata, który ponad wszystko chce zapobiec nadchodzącemu Ragnarokowi. I choć widmo katastrofy i apokalipsy niewiele ma wspólnego z komedią, Taika Waititi postanowił ubrać je w barwy humorystyczne, co daje niezwykle wdzięczny efekt.
Głównymi bohaterami filmu są Thor, Loki, Walkiria i Hulk. Drużyna, zdawałoby się, pokraczna, niesie na swoich barkach ciężar całej produkcji, dostarczając widzom serii gagów i tym samym powodów do kolejnej salwy śmiechu. Stanowiąc wybuchową mieszankę charakterów, idealnie wpasowują się w klimat całego filmu, który jest niczym innym jak kinematograficznym fajerwerkiem. I choć jako grupa są niezwykle charyzmatyczni i świetnie ze sobą współgrają, czuję się w obowiązku by wziąć pod lupę każdego z osobna i poddać ich analizie wynikającej z moich własnych przemyśleń. Wszelkie wytknięte przeze mnie minusy nie zaważą jednak na odbiorze filmu, a jedynie zwrócą uwagę na drobiazgi, które odbierałam momentami za irytujące. Bo choć Ragnarok ma u mnie bardzo wysokie noty właśnie za swój humor, serce i innowacyjną formułę, nie jest bynajmniej filmem pozbawionym drobnych wad.
Zacznijmy od Thora, którego bezbłędnie gra Chris Hemsworth. Przez ostatnie lata bohater był usilnie spychany na Ziemię, gdzie z otwartymi ramionami czekała na niego Jane. Tym razem jednak wszelkie miłostki i uniesienia zostały ze scenariusza wyrzucone, co pozwoliło Odinsonowi na głęboki oddech pełną piersią. Nie musi już nikogo ratować z opresji, a za sprawą bieżących wydarzeń nie musi też zabiegać o uznanie w oczach ojca ani mierzyć się ze swoim adoptowanym bratem. Jak rodzić się na nowo, to tylko z czystą kartą – takie połączenie i rozwiązanie poszczególnych wątków uważam za strzał w dziesiątkę. Thor nie dźwiga już osobistego balastu na barkach i może poświęcić się temu, do czego jest stworzony – rozgramianiu przeciwnika i zwyczajnej radości z działania. Z iskrą żartownisia bardzo mu do twarzy – postać wreszcie zaczyna do siebie zachęcać, bo w poprzednich częściach filmu wzbudzała raczej obojętność. Takiego Thora po prostu da się lubić!
Cieszę się również z faktu, że współpraca Thora i Lokiego tak dobrze się układa, bo im więcej tego charyzmatycznego duetu na ekranie, tym lepiej. Teraz jednak bóg psot zostaje nieco odsunięty na bok i nie jestem przekonana, czy to dla niego dobre miejsce. Owszem, gierki jakie prowadzi z Thorem wciąż są bezcenne i pełne humoru, jednak z nowym przebojowym bratem, Loki odrobinę traci na wyrazistości. Choć tak naprawdę on sam nigdy nie był ani dobry ani zły, do tej pory jego działania miały większe znaczenie dla fabuły. Teraz nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest jedynie humorystycznym dodatkiem, trampoliną, na której odbija się Thor by zalśnić w blasku fleszy jeszcze bardziej. Tom Hiddleston jak zawsze gra fenomenalnie, ale nowy film nie daje mu większego pola do popisu. Loki zagubił gdzieś swoją tajemniczość i zamiast być niezależnym indywiduum, stał się tylko bratem sławnego brata. Majestat postaci zgasł wraz z demaskacją fałszywego Odyna w Asgardzie, co miało miejsce w jednej z początkowych scen. Owszem, jego złoty posąg był miłym mrugnięciem oka dla próżności bohatera, tak znajomej z poprzednich części filmu. Jednak później nieco się to rozmywa, a Lokiemu nie dość, że nie zależy na piedestale, to jeszcze zbyt łatwo przychodzi podległość Thorowi. To nieco inna twarz niż ta, którą prezentował wcześniej. I trochę brakuje mi jego kombinowania i stawiania na swoim za wszelką cenę.
Mniejszy entuzjazm budzi we mnie Hulk. W nowym filmie Bruce Banner kompletnie niknie w cieniu swojego alter ego i to właśnie Hulk gra tym razem pierwsze skrzypce. Rzeczywiście, za sprawą umiejętności posługiwania się językiem werbalnym, można się z nim dogadać, co jest w pewnym sensie korzystnym dla czasu ekranowego zabiegiem – nie trzeba żadnych podchodów ani interpretacji poszczególnych ryknięć zielonego olbrzyma, by poznać jego aktualny nastrój czy poziom adrenaliny w żyłach. Hulk i Thor siadają jak facet z facetem i zamieniają kilka słów na aktualne tematy. W tym wszystkim jednak mam nieodparte wrażenie, że zanika cała ta przerażająca otoczka, z jaką kojarzyłam Hulka do tej pory. Odkąd może mówić, nie wydaje się bestią, a półgłówkiem, który kleci zdania w stylu: „Kali jeść, Kali pić”. Odebrałam go jako wielkie, przerośnięte dziecko, które przy ogromnej masie mięśni ma rozum wielkości orzecha. Zapewne gdzieś w środku taki był zawsze, jednak póki siedział cicho, było to w pewnym sensie zatuszowane. Wtedy rzeczywiście można go było postrzegać jako przerażającego potwora, ale teraz, w momencie, w którym otwiera usta, cały strach przed jego groźną posturą mija. Nie do końca przemawia do mnie ta nowa wersja i wydaje mi się, że Hulk nieco utracił na charyzmie jako samodzielna postać. Jednak będąc członkiem walczącej drużyny, sprawdza się znakomicie – wszędzie przecież potrzeba olbrzyma, który będzie kosił przeciwników jak łany zboża.
Jest również debiutantka Walkiria, w którą wciela się Tessa Thompson. Już na etapie castingów jej rola wywołała wielkie poruszenie, głównie ze względu na kolor skóry. Osobiście nie miałam i nie mam nic przeciwko jej obsadzeniu – aktorka udowodniła, że potrafi grać naprawdę dobrze, a jej zmęczona życiem i alkoholem Walkiria szybko zyskuje sympatię widza. No, może poza jej wielkim wejściem, które postrzegam jako słabe – scena, w której pijana wypada ze statku kosmicznego była w tamtym momencie „o jednym gagiem” za dużo i zamiast śmiechu wywołała we mnie lekkie zażenowanie. Jednak odkąd stanęła na równe nogi, z biegiem fabuły zaczęła tylko zyskiwać, okazując się postacią z ważną historią i nieposkromioną wolą walki. Walkiria utrzymuje swoją wyrazistość nawet w natłoku tylu filmowych barw i równie charyzmatycznych postaci, co jest dużym osiągnięciem jak na debiutującą bohaterkę. To właściwa kobieta na właściwym miejscu – drużynie składającej się z samych panów bardzo jej było potrzeba. Wnosi do akcji pewną grację i rośnie na postać silną i niezależną, wychodząc z biegu wydarzeń obronną ręką.
Jak to zwykle bywa, każda komiksowa historia potrzebuje również solidnego antagonisty. Tym razem była nim kobieta, Hela, w którą wciela się Cate Blanchett. I choć aktorsko postać jest zagrana po mistrzowsku i z pełnym zaangażowaniem, w fabule okazuje się mniej groźna niż można się było spodziewać. Mam wrażenie, że jej droga do Asgardu była w większej mierze serią szczęśliwych przypadków niż działaniem z determinacją – już po 25 minutach trwania filmu, Hela przejęła władzę w królestwie, w dodatku bez większego wysiłku. Jej pojawienie się pośrodku niczego na zielonym klifie Norwegii kompletnie wytrąciło mnie z równowagi - ten moment wspominam chyba jako największy zgrzyt filmu, bo Hela dosłownie pojawiła się znikąd i tak naprawdę bez należytej zapowiedzi. Owszem, Odyn ostrzegał, że w momencie, w którym wyzionie ducha, ona będzie mogła się zmaterializować, jednak... naprawdę? Tam? Dokładnie w tamtym momencie? Prochy Wszechojca nie zdążyły się jeszcze dobrze rozwiać, a tu do akcji wkracza Cate Blanchett. Ta scena wypada kompletnie nijako i w pewnym sensie rujnuje zarówno moment śmierci Odyna, jak i wielkie wejście antagonistki. Na szczęście to tylko pojedynczy eksces. I o ile do tego momentu rzeczywiście trudno mi się było wbić w dziwnie szybkie tempo opowieści, potem wszystko zaczęło wkraczać na odpowiednio wyregulowane tory.
Sama charakteryzacja Heli jest dla mnie czymś bardzo ciekawym. Bogini śmierci wygląda kropka w kropkę jak Loki – nawiązuje do niego zarówno jej czarno-zielony strój, jak i obfite „poroże”, które zdobi jej głowę. Tożsamość bohaterki długo ukrywano, co prowadziło fanów do spekulacji i sięgania zarówno po komiksy, jak i mitologię nordycką. Tam rzeczywiście Hela jest córką Lokiego, co uzasadniałoby w pewnym sensie ich fizyczne podobieństwo. Twórcy filmu zdecydowali się jednak na pójście w nieco innym kierunku, czyniąc ją nie córką, a siostrą, zarówno Lokiego jak i Thora. Pierworodna Odyna wizualnie nie przypomina ojca, matki czy rodzonego brata choćby i w procencie, jednak dopatruję się w tym miłego skinienia głową w stronę jej oryginalnych korzeni. Skoro fabularnie nie może być córką Lokiego (biorąc pod uwagę dotychczasową sylwetkę psotnego młodzieniaszka, byłoby to niczym innym jak absurdem), to chociaż w wizualnym stopniu do niego nawiąże. Za sprawą jej kostiumu i charakteryzacji, momentami można mieć wrażenie, że teraz to ona robi w tej historii za Lokiego, któremu przeciwstawiony jest Thor. Może to też dlatego postać Hiddlestona musiała usunąć się trochę na bok, przyjmując potulną i bezpieczną postawę? Przy charyzmie postaci Cate Blanchett jego kariera złoczyńcy - nawet tego drobnego - rzeczywiście wydaje się utrudniona.
Wspomniana charyzma tyczy się jednak głównie wizualnej sylwetki i samej gry aktorskiej, ponieważ – jak już wspomniałam – Hela jako postać nie wzbudza większego przerażenia. Mimo to pasuje do całej historii, co widać przede wszystkim z perspektywy finału – to nie ona miała być tu głównym zagrożeniem, a tytułowy Ragnarok, którego koniec końców nie udaje się powstrzymać. W świetle apokalipsy wszyscy wydają się nic nieznaczącymi pionkami, także sama Hela. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że katastrofa nastąpiła na sam koniec filmu, rozgrywając się w symbolicznych kilku minutach, trudno tu mówić o pełnej satysfakcji płynącej z tego rozwiązania. Całe zagrożenie zostało potraktowane tak naprawdę po łebkach, przyjmując finalnie twarz ognistego Surtura. Ten też wziął się nieco znikąd i gdyby nie początkowe wprowadzenie, jego funkcja w filmie byłaby kompletnie naciągana. Wizualnie postać bardzo mi się podoba, szkoda że nie zaproponowano nam więcej scen walki z jego udziałem – tę początkową można nazwać co najwyżej potyczką, którą – nie wiedzieć czemu – demon przegrał z zawstydzającym kretesem.
Film Waititiego kładzie duży nacisk na humor, w związku z czym warto zwrócić uwagę na fakt, że każdy z bohaterów stara się być w pewnym sensie komiczny. Poza główną gromadką, na drugim tle wyróżnia się przede wszystkim Korg, który moim zdaniem jest już odrobinę przesadzony. Skalisty bohater jest uosobieniem słabego żartu, co na dłuższą metę bardzo męczy. Postać stara się za wszelką cenę być zabawna, uciekając się do żenujących i głupawych komentarzy. Nie rozumiem zachwytu nad tym bohaterem – dla mnie wielokrotnie przewyższa go jego niemy przyjaciel Mick, który demonstrował swoje umiejętności walki gdzieś hen na drugim planie. Komiczny stworek przykuwa oko, stając się uroczą atrakcją wśród bohaterów. Być może ich duet miał się równoważyć – wielki i gadający co mu ślina na język przyniesie, a także drobny owad, który nie zna języka. W tym wypadku jednak szala przechyliła się na niekorzyść Korga, którego twórcy zwyczajnie przedobrzyli. Dla mnie to za wiele.
Wśród bohaterów pojawia się również wspomniany już wcześniej Grandmaster, w którego wciela się Jeff Goldblum. Postać jest przerysowana do granic możliwości, ale przynajmniej nie stara się za wszelką cenę być śmieszna. Nieco ospały luzak, który w życiu poszukuje jedynie przyjemności, okazuje się elementem ciekawym i rzeczywiście wywołującym wesołość. Nie powiem jednak, by zrobił na mnie większe wrażenie, podobnie jak Skurge w wersji Karl Urban, czy znany już Heimdall Idris Elba. Wszyscy trzej byli bardzo ważni dla fabuły, jednak nie postrzegam ich postaci jako źródła szczególnych emocji, a raczej jako elementy mające konkretne zadania do wykonania – Grandmaster rozładowuje napięcie w poszczególnych scenach, czyniąc wysypiskowy Saakar niemalże cyrkiem. Skurge u boku Heli ma głównie za zadanie przejść osobistą wewnętrzną przemianę, jednak w świetle głównych wydarzeń jego rozterki niespecjalnie angażują. Zaś Heimdall robi za dobrego ducha i przodownika ukrywającego się ludu, pojawiając się tylko po to, by dać uciśnionym nadzieję. Wszystkich trzech akceptuję i przyjmuję ich egzystencję do wiadomości, ale nie są mi szczególnie bliscy.
Film czerpie zarówno z sytuacyjnego slapsticku, jak i humoru słownego. Gag goni gag, a kolejne kwestie wypowiadane przez bohaterów udowadniają, że owszem, w dwugodzinnym filmie da się zmieścić jeszcze więcej żartów. Domyślam się, że część widzów odbierze produkcję jako prymitywnie śmieszną – bo co inteligentnego jest w piłce, która uderza Thora rykoszetem, czy upadku Bannera z wysokości na skutek zbyt powolnej transformacji? Wszystko to nawiązuje do typowego poślizgnięcia na skórce od banana – ma być prosto i śmiesznie, a twórcy wcale nie próbują udawać, że stoi za tym coś głębszego. Tego typu humor bardzo pasuje do całej przerysowanej i popowej otoczki filmu – kolorowy wir barw, muzyka z syntezatorów i przepych efektami specjalnymi – wszystko to wyznaczniki świadomie wykorzystanego kiczu, w którym wszystkie elementy niesłychanie dobrze się ze sobą zazębiają. Momentami rzeczywiście miałam poczucie przesycenia wspomnianymi gagami, na skutek czego kolejny nie bawił już z równą mocą. Wystarczyła jednak chwila przerwy i znowu można wczuć się w zaproponowaną konwencję, zapominając na chwilę o całym bożym świecie. Thor: Ragnarok ma niezwykłą umiejętność przenoszenia widza w inny wymiar, w którym nieustannie trwa widowiskowa impreza. Taka, na której bawią się zarówno bohaterowie, jak i cała zaangażowana publiczność.
Dlaczego nowy film Marvela jest ważny dla uniwersum? Dlatego, że wyznacza zupełnie nowe schematy. Wraz z tą konkretną odsłoną przygód Thora zamyka się pewien etap kina superbohaterskiego, a poprzeczka zawisa w zupełnie innym miejscu. Tendencję komediową starali się wprowadzili już w pewnym sensie Guardians of the Galaxy, jednak wciąż w nieco mniejszej skali. Thor: Ragnarok to świadoma, pełnokrwista komedia, która z dumą zadziera do góry nos. Taika Waititi stworzył film doskonale przemyślany, taki, który nie stara się podążać utartymi szlakami, a raczej wyznaczać zupełnie nowe ścieżki. Jak to w przypadku pioniera bywa, konserwatywne środowisko fanów może bombardować go wyrazami dezaprobaty, zadając uwielbiane pytanie: po co zmieniać coś, co zawsze było dobre? Ale - kto wie - może być również tak, że nowatorskość zostanie doceniona i pociągnie za sobą kolejne produkcje, tworząc zupełnie nowe ramy opowieści. I z tego należy się tylko cieszyć, bo to naprawdę dobry kierunek.