Mam problem z oceną pierwszego tomu przekrojowej antologii zawierającej wybrane teksty, jakie Harlan Ellison stworzył przez 50 lat. Bowiem choć jego profesor literatury angielskiej na Uniwersytecie Stanowym w Ohio spektakularnie się pomylił, wróżąc, że niedoszły absolwent tej uczelni nigdy nie odniesie pisarskiego sukcesu, to jednak jednoczesna lektura dużej liczby utworów ujawnia pewne tematyczne fiksacje i zarazem wynikające z nich ograniczenia pisarskiej metody autora.
Zacząć należy od tego, że polski przekład tytułu The Essential Ellison, czyli The Essential Ellison, vol. 1, kłóci się w moim odczuciu z zawartością antologii. Kluczem do niej jest raczej To, co najważniejsze, gdyż dostajemy tu taką próbkę dorobku autora, która pozwala obserwować jego pisarską ewolucję, różnorodność gatunków i stylów, w których próbował sił oraz podejście do rozmaitych istotnych, powracających motywów, takich jak strach, miłość, humor, kobiety, współczesność czy technologia (temu podporządkowany jest wewnętrzny podział pierwszego tomu, utwory nie są prezentowane w porządku chronologicznym). I tu pojawia się mój pierwszy problem, gdyż różnorodność tematyczna tekstów nie zmienia faktu, że Ellisona, gdy tworzy fikcję, w ostatecznym rozrachunku fascynuje przede wszystkim śmierć.
Wbrew jego własnym deklaracjom, że literatura powinna – niezależnie od gatunkowego kostiumu – służyć pisaniu o ludziach, pisarz wręcz obsesyjnie stawia swoich bohaterów w sytuacjach ostatecznych. Nie da się ukryć – jego protagoniści umierają, niekiedy z własnej ręki, zabijają (a nierzadko robią jedno i drugie) albo muszą w jakiś sposób uporać się ze skutkami zgonu ważnej dla nich osoby. A jeśli śmierć z jakichś powodów nie następuje, to znajdują się w takiej sytuacji, że wręcz o niej marzą jako o nieosiągalnym wyzwoleniu. Wyjątki od tego schematu można policzyć na palcach jednej ręki. Tutaj nawet wilkołak i zombie dążą do zgonu (zresztą w jednych z najciekawszych i najbardziej przejmujących tekstów w zbiorze). Nieśmiertelność to u Ellisona kara, z czym zresztą generalnie nie sposób się nie zgodzić. Jeśli jednak weźmie się pod uwagę, że zdecydowana większość tekstów oparta jest zarazem na podobnym konstrukcyjnym schemacie – cała fabuła podporządkowana zostaje zaskakującej czy też szokującej puencie - łatwo dostrzec problem. Po iluś podobnych tematycznie i konstrukcyjnie wariacjach śmierć bohatera, śmierć przez niego zadana lub fakt, że wylądował w położeniu, w którym chciałby jedynie ostatecznego a nieosiągalnego rozwiązania, zaskoczeniem być przestaje. Dlatego mam głębokie przekonanie, że utwory Ellisona robią o wiele większe wrażenie w zestawieniu z dziełami innych pisarzy. Zestawienie ich ze sobą działa niestety na ich niekorzyść.
Bo nie ulega wątpliwości, że Harlan Ellison był pionierem inteligentnej i ambitnej SF, w której chodziło o coś więcej niż sztafaż: o refleksję nad ludzkimi słabościami, potrzebami, pułapkami cywilizacji, samotnością, sztuką. Refleksję mocno krytyczną i bardzo realistyczną, sprzeczną z potocznym, płytkim i błędnym, ale powszechnym skojarzeniem, jakie u przeciętnego odbiorcy budzi hasło science fiction. W zasadzie byłabym skłonna przyjąć, że pisał w tym gatunku głównie dlatego, że w czasach, kiedy zaczynał, to się sprzedawało. Pierwszy sprzedany przez niego utwór to opowiadanie SF. A potem miał już pewną renomę w środowisku, zarówno wśród wydawców, jak i odbiorców, więc został. Podobne SF piszą dziś Peter Watts czy – zdecydowanie bliższy w moim odczuciu Ellisonowi – George Saunders. Że SF było dla Ellisona tylko pretekstem, kostiumem, dobitnie potwierdzają zawarte w zbiorze teksty non-fiction, które są po prostu znakomite. Autor ujawnia w nich doskonały zmysł obserwacyjny, dystans do siebie i sporo humoru, dowodząc, że zarówno reportaż, jak i felieton na bieżące tematy społeczne (takie jak dziecięce konkursy Mała Miss czy randkowanie na podstawie nagrań video), to jego żywioły. Realizuje przy tym w ramach tych gatunków te same cele, które przyświecają jego twórczości fikcyjnej. Przede wszystkim dąży do takiego pokazania rzeczywistości, które pobudzi czytelnika do – najczęściej niewesołych – refleksji.
Chyba najlepszy jest quasi reportaż z doby spędzonej w areszcie, czyli Katakumby, stanowiące zresztą fragment Memos from Purgatory, będącej między innymi opisem dziesięciu tygodni, jakie autor spędził w młodzieżowym gangu. W ramach zbierania materiałów do swojej pierwszej powieści, Web of the City. Poprzez własne, przejmująco realistycznie opisane, lecz krótkie i pozbawione praktycznych konsekwencji doświadczenie aresztowania Ellison ilustruje tu niczym w soczewce mnóstwo wad amerykańskiego systemu wymiaru sprawiedliwości, pokazując zarazem, jak błyskawicznie działa na psychikę społeczna i systemowa stygmatyzacja człowieka choćby fałszywie oskarżonego o przestępstwo. Niezatarte wrażenia pozostawia także opis Marszu Wolności, który 25 marca 1965 roku odbył się w Montgomery w stanie Alabama, nieprzypadkowo zatytułowany Wszystkiego najgorszego z Alabamy. Mimo zniesienia segregacji opisane tam problemy nadal pozostają boleśnie aktualne. Bardzo ciekawie wypadają również teksty bezpośrednio inspirowane życiorysem autora (kochanka-naciągaczka, kilka miesięcy pracy w obwoźnej menażerii, gdy jako młody chłopak zwiał z domu) czy osobiste krótkie formy, jakie poświęcił rodzicom. Teksty spoza gatunku SF znajdują się w częściach antologii zatytułowanych Na noże z demonami oraz Krew serca i według mnie – może nieco paradoksalnie - właśnie w nich to, co w twórczości autora najważniejsze, ujawnia się najpełniej, nieskrępowane gorsetem gatunkowych ograniczeń.
Czy warto sięgnąć po pierwszy tom Tego, co najlepsze? Zdecydowanie, choć nie jest to zbiór równy, bo i, jako przekrojowa retrospektywa, ukazująca rozwój autora, taki być nie może. Najlepsze, bo najbardziej humanistyczne, opowiadania SF znajdziecie według mnie w częściach zatytułowanych Na noże z demonami i Technologia rokoko. Ale całość chyba najkorzystniej wypadnie, jeśli będziecie smakować ją powoli, czytając po kilka utworów co jakiś czas. Przyswajane na raz mogą mocno przytłoczyć. Mnie się to przydarzyło.