Reżyser Michael Mann powraca po kilku latach z nowym projektem, serialem Tokyo Vice, którego akcja dzieje się w Japonii w latach 90. XX wieku. Bohaterem tej inspirowanej prawdziwymi wydarzeniami produkcji jest Jake, początkujący dziennikarz, który przechodzi przez sito rekrutacyjne i dostaje się do pracy jako reporter w największej japońskiej gazecie. Początkowa ekscytacja przeradza się we frustrację, gdy okazuje się, że dobry temat nie za bardzo chce przyjść, a dotychczasowe starania spotykają się kolejnymi sprzeciwami ze strony przełożonych. Nasz dziennikarz coraz mocniej wchodzi w świat japońskiej przestępczości i kontaktów z policją. W czasie swojej działalności poznaje tajemniczą firmę, która wydaje się mieć powiązania z yakuzą. Tokyo Vice w pierwszych odcinkach przez sposób podania historii sprawia, że człowiek chce się zagłębić w opowieści. Jesteśmy ciekawi, co za chwilę wydarzy się na ekranie.  Zadowolone będą nawet osoby znające literacki oryginał, ponieważ produkcja pozmieniała pewne elementy w stosunku do książki, jednak z dobrym skutkiem. Świetnie prezentuje się dziennikarska praca głównego bohatera i osób z jego toczenia - przede wszystkim szukanie tematów, mozolne zbieranie materiałów, kolejne poprawki tekstu i ścieranie się z przełożonymi. To nie wygląda może jakoś wybitnie fascynująco na papierze, jednak w wydaniu omawianego serialu nawet zwykła sekwencja poprawek artykułu potrafi trzymać w napięciu. Sprawia, że kibicujemy bohaterowi, aby w końcu mu się udało. Podobnie sprawa ma się z elementem policyjnym i kryminalnym. Może nie są to postacie i sytuacje, z którymi chcielibyśmy się spotkać na żywo, jednak w wersji Tokyo Vice bardzo intrygują. Te dwa światy sprawnie się ze sobą przenikają.
fot. HBO Max
Bardzo dobrze w głównej roli wypada Ansel Elgort. Młody aktor naprawdę nieźle sprawdza się w roli nieopierzonego dziennikarza, który szuka swojego miejsca w zawodzie. Jeszcze popełnia szkolne błędy - np. próbuje wykonać zdjęcie z ukrycia na miejscu zbrodni. Właściwie pod względem obsady produkcja HBO Max to twór doskonały, każdy z członków aktorskiego zespołu wnosi coś od siebie do projektu. Rinko Kikuchi sprawnie weszła w buty niedocenianej redaktorki, która musi swoją frustrację przelewać na podwładnych. A Ken Watanabe? Wystarczy, że wejdzie do pomieszczenia i już czujemy jego charyzmę.  Rachel Keller znakomicie sprawdza się jako femme fatale, a przy okazji daje ogromną energię swojej postaci i sprawia, że chce się ją oglądać na ekranie. Natomiast Shô Kasamatsu dobrze wczuł się w rolę nieoczywistego, czarnego charakteru, gościa z yakuzy, który jeszcze szuka swojej drogi. Na tej płaszczyźnie ma wiele cech wspólnych z głównym bohaterem. Samo Tokio staje się w produkcji nie miejscem akcji, a jednym z głównych aktorów historii. To miasto, które fascynuje, sprawia, że zaraz po obejrzeniu serialu chce się tam pojechać. To miejsce zarazem mroczne, jak i przepiękne, barwne. Po prostu pełne sprzeczności. To między innymi zasługa fantastycznych zdjęć, ponieważ produkcja jest nakręcona bardzo stylowo, z wyczuciem, każdy element obrazu współgra ze sobą. Nie jest ważne, czy mamy do czynienia z neonowymi wnętrzami klubów, pełnymi ludzi, zagraconymi pomieszczeniami redakcyjnymi czy deszczowymi uliczkami miasta, te wszystkie elementy otoczenia tworzą fascynujący, większy obraz świata, do którego chce się wejść. Po dwóch odcinkach mogę spokojnie stwierdzić, że Tokyo Vice zapowiada się jako fantastyczna ekranowa przygoda, znakomicie nakręcona, zagrana, ale przede wszystkim wciągająca i trzymająca w napięciu. Jak najbardziej polecam. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj