Zanim przejdziemy do clou odcinka, warto wspomnieć, że epizod rozpoczyna się z przytupem, bo od przesłuchania kierowcy limuzyny rządowej, która miała konfrontację z Fiatem Seicento. Oczywistym jest fakt, że Ucho Prezesa nie mogło odpuścić tak nośnego tematu, jakim są motoryzacyjne perypetie członków rządu. Już kilka odcinków temu wspomniano o nadmiernej szybkości Ministra Obrony Narodowej. Teraz dostajemy prezesowską analizę dramatycznych drogowych wydarzeń, w których brała udział szefowa rządu. Wciąż słyszymy doniesienia medialne o kolejnych, mniejszych bądź większych stłuczkach z udziałem władzy, więc bądźmy pewni, że Robert Górski i pozostali za każdym razem skwapliwie będą wykorzystywać tego typu wpadki do swojej celnej satyry. Zostawmy jednak biednego, połamanego BOR-owca i skupmy się na gościu niedzielnym… to znaczy gościu odcinka. Ojciec Dyrektor z całym swoim majestatem i dostojeństwem pojawia się na Nowogrodzkiej. Przybywa na wyczerpujące negocjacje z Prezesem. Próbuje uzyskać od najważniejszej osoby w państwie dofinansowanie nowego pomysłu biznesowego, jakim jest… pieczarkarnia. Czemu akurat pieczarki? Jego argumentację trzeba po prostu zobaczyć. To prawdziwy komediowy strzał w dziesiątkę. Ojciec Dyrektor to kolejny „samograj”, który idealnie nadaje się do satyrycznej interpretacji. Tym razem Górski i spółka stanęli na wysokości zadania, zarówno jeśli chodzi o komizm sytuacji, jak i celność w punktowaniu przywar swoich bohaterów. Ksiądz z Torunia i towarzysząca mu pani Beata zostali pokazani jako osoby wykorzystujące wiarę do marketingu i polityki. Aby zaakcentować te tendencje, twórcy po raz kolejny zdecydowali się na abstrakcyjny zabieg. Uczestnicy spotkania zostali przedstawieni w pewnym momencie jako przedmioty symbolizujące ich prawdziwe funkcje. Prezes dla Ojca Dyrektora stał się bankomatem, a Ojciec dla Prezesa urną na głosy. Nie jest to może mocno finezyjny dowcip, ale dość celne podsumowanie naszej polityczno-społecznej rzeczywistości. Po raz kolejny wielkie brawa należą się twórcom za umiejętne oddanie wizerunków prawdziwych osób. Zarówno ksiądz, jak i pani Beata są doskonałymi parodiami swoich rzeczywistych odpowiedników. Tembr głosu i zachowanie duchownego w połączeniu z jego zabawnymi wypowiedziami to kwintesencja Ucha Prezesa. Również pani Beata będąca pupilkiem toruńskiego konglomeratu medialnego wypada przekonująco. Trudno się nie uśmiechnąć, zestawiając prawdziwą osobę z jej serialowym odpowiednikiem. To, co w realu irytuje, tutaj wychodzi dość zabawnie. Po raz kolejny odnoszę jednak wrażenie, że Robert Górski z każdym odcinkiem coraz bardziej wychodzi ze swojej roli, oddając pole do popisu gościom. Jest go coraz mniej, a gdy już się wypowiada, znika gdzieś jego prezesowska poza. Na koniec warto wspomnieć o kompozytorze Pendereckim, który nieskutecznie próbuje dostać się na spotkanie z Prezesem. „Pan Derecki? Nie mam takiego na liście” – mówi pani Basia, doprowadzając wirtuoza do szewskiej pasji. Motyw ten nawiązuje w prostej linii do klasyków polskiej komedii, takich jak Miś czy Rejs, gdzie pani w sekretariacie jest arogancka i ma w nosie wszystkich oczekujących petentów. Generalnie element ten stanowi dość zabawną wstawkę, lecz nie jest do końca potrzebny. Te kilka minut odcinka dużo bardziej przydałyby się podczas spotkania w gabinecie Prezesa, które tradycyjnie nie jest za długie. Pierwsza seria Ucha Prezesa powoli zbliża się do końca. Aż dziw bierze, że jest jeszcze tak dużo tematów do sparodiowania. Nasza współczesna polityczna rzeczywistość to studnia bez dna, z którego satyrycy mogą czerpać bez końca. Zobaczymy, co nam Robert Górski zgotuje na finiszu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj