Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że Hannibal będzie prezentować tak wysoki poziom. Rok temu pierwsze odcinki nie zachwycały, a w okolicach właśnie trzeciego-czwartego epizodu serial wręcz odstręczał. Wszystko to jednak idzie w zapomnienie – Hannibal wygląda i brzmi obłędnie, jest wybornie zagrany, a cała historia jest niesamowicie intrygująca, szczególnie że jakimś cudem każdy wątek z pierwszego sezonu (nawet te z najwcześniejszych odcinków) ma swoje konsekwencje. Pojawia się Abigail, uświadczymy także parę scen z poprzedniej serii, doszukując się przy tym ukrytego znaczenia. Jednym słowem: bomba!
Jestem pod wrażeniem tego, jak Bryan Fuller i jego ekipa prowadzą każdą z postaci. Will Graham już się nie trzęsie i nie poci non stop, ale za to łowi ryby, przy okazji zapewniając widzowi naprawdę cudowne doznania wizualne. Jest w tym oczywiście odrobina ironii, ale trzeba przyznać, że serial dzięki temu zyskuje swój specyficzny charakter, który jest nie do podrobienia. Ale poza łowieniem ryb Will prowadzi także dość specyficzną grę, której rozwiązanie wcale nie wydaje się być oczywiste. Niby postać grana przez Hugh Dancy’ego nie jest jedyną ważną w serialu, a jednak wszystko poznajemy właśnie przez pryzmat Willa – gdy wraca mu pamięć, widz wraz z nim odkrywa przeszłość. Świetny, subtelny zabieg zostawiający masę niedopowiedzeń i jeszcze bardziej zwiększający apetyt na kolejne odcinki. Szczególnie że gra Willa, która rozgrywa się przeciw Hannibalowi, wcale nie trzyma się oczywistych zasad; nawet nie chcę się zastanawiać nad tym, co on takiego kombinuje.
Ale doktor Lecter wcale nie pozostaje dłużny. Ba, poczyna sobie coraz śmielej. Nie tylko bawi się z Willem, ale także z Jackiem, Beverly i powracającą w tym odcinku Bellą Crawford, chorą na raka żoną Jacka. I ten wątek budzi chyba największe emocje w tym odcinku – jest najmniej oczywisty, niesamowicie smutny i pełen emocji. Każda rozmowa Hannibala z Bellą jest wspaniała. Samo spekulowanie o samobójstwie jest perłą, ale druga wizyta to coś niesamowitego – zachowanie Lectera można interpretować na tyle różnych sposobów, że nie mam nawet zamiaru zagłębiać się w to dalej. Dajcie mi po prostu płynąć wraz z chorym mózgiem psychopaty w dwurzędowym garniaku.
[video-browser playlist="635084" suggest=""]
Ale przy tym musimy przejść do dużego minusa. W podsumowaniu pierwszego sezonu pisałem o żonie Jacka, która została nie tyle odsunięta na dalszy plan, co całkowicie usunięta z serialu – przestała ona mieć jakiekolwiek znaczenie. I nagle, po kilkunastu odcinkach, tak po prostu sobie wraca (okej, raz została wspomniana w poprzednim epizodzie). Szkoda takiego traktowania postaci – gdyby Bella pojawiała się częściej, ten odcinek mógłby nieść za sobą ogromny ładunek emocjonalny. W obecnej sytuacji możemy jedynie podziwiać i zastanawiać się nad zagrywkami Hannibala, których nie da się jednoznacznie zdefiniować.
Drugim minusem jest zagadka - niesamowicie ciekawa, wręcz zaciskałem pięści w niektórych momentach i kląłem z przerażenia. Ale szkoda, że jest to jedynie zapychacz, hitchcockowski MacGuffin, który istnieje tylko po to, by pchnąć fabułę do przodu. Liczę raczej na wieloodcinkowe zagadki, które rozwiną jeszcze bardziej i postać Hannibala, i Willa. To przecież jest ten duet, który chcemy poznawać przez cały czas trwania serialu. A jest co obserwować - w końcu według kanonu to Will ostatecznie łapie Lectera.
Już sam fakt mojego bezczelnego rozpisywania się o fabule dowodzi, że jest o czym pisać i mówić. Hannibal pochłonął mnie bez reszty. Gry, w które grają zarówno Hannibal, jak i Will, to widowisko godne największych aktorów. Hugh Dancy odwala kawał świetnej roboty w swojej roli, a Mads Mikkelsen… no cóż, to Mads Mikkelsen. Nie sposób oderwać oczu ani od jednego, ani od drugiego, szczególnie że wszystko w tym serialu wygląda świetnie. Oby tylko utrzymało się to przez resztę sezonu. Dla mnie – hit!