Ulica Strachu – część 1: 1994 to młodzieżowy slasher, którego paliwem napędowym jest nostalgia. Brzmi znajomo? Niestety, to kolejna produkcja bazująca na tych samych schematach.
Grupka młodych ludzi miotanych problemami znamiennymi dla nastolatków, tajemnicza klątwa, naostrzone noże, poukrywane tu i ówdzie nawiązania do popkultury oraz easter eggi. Wszystko to podlane sosem nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi, które najczęściej dają o sobie znać w chwytliwym i przebojowym soundtracku. Powyższe stanowi standard dla modnej ostatnimi czasy konwencji.
Ulicę Strachu na tle konkurencji wyróżniają jednak dwie rzeczy. Po pierwsze, film jest pierwszą częścią trylogii, swoistym preludium do większej opowieści. Po drugie, całość podszyto humorem, który notabene nie zawsze trafia w dziesiątkę. Wyżej wymienione rzeczy nie wpływają jednak istotnie na jakość pierwszego z obrazów. Nie czynią z niego produkcji oryginalnej i nieszablonowej. Jeśli macie za sobą seans zaskakująco słabego
American Horror Story:1984, z łatwością odnajdziecie powtarzalne motywy w
Ulicy Strachu. Co ciekawe, kolejny z filmów dziejący się w 1978 roku ma miejsce akcji na obozie młodzieżowym, więc porównania z
AHS:1984 będą jeszcze bardziej wyraziste. Zestawienie
Ulicy Strachu z jednym z najsłabszych sezonów serialu
Ryana Murphy’ego nie robi dobrze nowej produkcji Netflixa. Z drugiej strony, nie każdy zna American Horror Story, więc istnieje prawdopodobieństwo, że wielu oglądających nie wyłapie powtarzających się motywów.
Początek filmu dobrze rokuje. Zamaskowany morderca dybie na życie przestraszonej nastolatki – to już oczywiście było. Jego tożsamość szybko zostaje jednak ujawniona i jak się okazuje, atakującym jest dokładnie ta osoba, którą ofiara podejrzewała. Tak proste rozwiązanie jest miłą odmianą po coraz bardziej kuriozalnych twistach stosowanych przez twórców slasherów. Zastanawiacie się, w którą stronę skieruje się fabuła filmu, jeśli poznajemy tożsamość mordercy już na początku? Po takim zabiegu mamy prawo oczekiwać czegoś nieszablonowego, ale obraz bardzo szybko nas zawodzi. Już po kilku minutach wpada w koleiny powtarzalności. W filmie nie ma absolutnie nic wykraczającego poza obraną wcześniej konwencję. Historia w dużej mierze skierowana jest do młodszego widza.
Ulica strachu z powodzeniem może być pierwszym horrorem w życiu młodocianego fana popkultury. Mamy tu morderstwa, posokę i nieco grozy, ale wszystko przedstawione jest w dość bezpieczny sposób.
Ulica strachu na pewno nie przerazi dojrzałego horrorowego wyjadacza. Co gorsza, starania twórców, aby zbudować większą historię, też raczej spalają na panewce. Finał przynosi nam kilka zwrotów akcji oraz cliffhanger, ale nie sprawia, że czekamy na kolejne odsłony z wypiekami na twarzy.
Ulica strachu to produkcja postmodernistyczna, bawiąca się popkulturą. To również film budujący swój klimat na nostalgii za latami dziewięćdziesiątymi. Słuszny kierunek dla twórców kina grozy, którzy z jednej strony szanują wielkie klasyki, z drugiej zauważają ich banalność i wtórność. Postawmy wszystko na głowie, pobawmy się konwencją, zasugerujmy tu i ówdzie, że nie należy brać ekranowych wydarzeń na poważnie. Sęk w tym, że podobne zabiegi stosował już
Krzyk z 1996 roku. Teraz, zabawa popkulturą w kinie grozy nie jest niczym nowym i naprawdę
Ulica strachu nie powinna być promowana jako unikat pod tym względem. Kolejnym charakterystycznym motywem są lata dziewięćdziesiąte i bazowanie na nostalgii za minioną epoką. Niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że Netflix zadziałał w tym przypadku cynicznie i wyrachowanie. Umiejętne wykorzystanie estymy za minionymi latami przyniosło popularność wielu wcześniejszym produkcjom. Czemu więc nie zastosować tego jeszcze raz? Może dlatego, że z czasem przestaje to być autentyczne? Nagromadzenie easter eggów i elementów ówczesnej popkultury, a następnie rzucenie nimi widzowi w twarz nie zawsze przynosi oczekiwany efekt. W
Ulicy strachu na pierwszym planie jest soundtrack z tamtych czasów. Przeboje z lat dziewięćdziesiątych wypełniają film i mile łechtają nasze uszy, ale w ogólnym rozrachunku są tylko sztuką dla sztuki, mającą przypominać nam, że akcja toczy się w latach dziewięćdziesiątych. Nie prowadzą narracji tak, jak przykładowo miało to miejsce w świetnej
Cruelli.
Ulica strachu zalicza również falstart, jeśli chodzi o młodych aktorów i portretowane przez nich postacie. Nikt tu nie wspina się na wyżyny swojego talentu, żaden z bohaterów nie jest na tyle wyrazisty, żeby wyróżniać się na tle pozostałych. Doskonale wpisuje się to w charakter całości – jest po prostu nad wyraz przeciętnie. Obraz da się obejrzeć bez większego zgrzytania zębami, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że być może sprawdziłby się lepiej, gdyby tym razem darowano sobie te wszystkie odniesienia do popkultury i bazowanie na nostalgii. Niestety, zbyt wiele motywów tutaj się powtarza. To kolejny dowód na to, że potencjał tej konwencji już się wyczerpał. Twórcom kinowym i telewizyjnym kończą się dziesięciolecia, a na granie nostalgią za latami dwutysięcznymi jeszcze trochę za wcześnie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h