"W sieci umysłów" to historia Michaela, gracza i hakera, który większość swojego nastoletniego życia spędza w Virtnecie – grze przypominającej zbyt dobrze rzeczywistość. To tu Michael spędza czas z przyjaciółmi, których nigdy nie spotkał w świecie rzeczywistym, i to ten świat zmieni całe jego życie. A wszystko zaczyna się od samobójstwa jednej dziewczyny… Nowa powieść Jamesa Dashnera to po prostu akcja. Od pierwszej strony, gdy Michael próbuje ratować przyszłą samobójczynię, do ostatniej, kiedy pisarz szokuje odsłonięciem prawie wszystkich kart, które trzymał w ręku. Razem z bohaterami poruszamy się po różnych światach, a patrząc na możliwości, jakie Dashner posiada dzięki umiejscowieniu akcji w grze, nie zdziwi nikogo ani walka w Grenlandii, ani ucieczka z budynko-labiryntu. Dzięki temu książkę czyta się szybko i nie czuć jak mija czas. Jednakże ma to swoje wady. Po pierwsze – największe wrażenie sprawia scena początkowa i końcowa; reszta blednie, zamieniając się w jakieś wątki „pomiędzy”, a czytelnik nie pamięta nic prócz tego, że nasi bohaterowie mieli złapać złego gracza, Kaine’a. I tu pojawia się drugi kłopot – o naszym czarnym charakterze nie można powiedzieć nic innego niż to, że jest złym geniuszem. Może w przyszłych tomach będzie lepiej, ale teraz to trochę uwierało, a strach, jaki wywoływał u postaci Kaine, nie pojawiał się u czytającego. Szkoda.
Źródło: Albatros
Nie ma za to problemu z trójką głównych bohaterów. Są to postacie wzbudzające sympatię, nie zostawiają również złudzeń, jaki jest podział ról w tej grupie. Sara jest ładna i inteligentna, nie wyróżnia się jednak niczym na tle innych bohaterek tego typu. Bryson jest odpowiednio misiowaty i zabawny w często obrzydliwy sposób, miewa również dobre pomysły, jednak nie na tyle, by stanąć na czele tej kilkuosobowej grupy. Sam Michael za to ma wszystko, co potrzeba, by zostać liderem, jednak nie zmienia to faktu, że często potrzebuje pomocy przyjaciół i popełnia błędy. To duży plus i miejmy nadzieję, że Dashner nie pójdzie w stronę Ricka Riordana, który z każdą następną książką tworzył bardziej postać nieomylnego boga, a nie herosa. Bardzo dobrze są prowadzone dialogi, nie czuć w nich w ogóle sztywności czy nienaturalności. Bohaterowie mówią i przekomarzają się jak ludzie w ich wieku, choć może to być, oczywiście, zasługa lepszego tłumacza. Trochę gorzej przy tym wszystkim wygląda sam Virtnet, a raczej to, na jakich regułach się opiera. Pomysł, by wchodzić w trumnę i tam dostawać pożywienie, a także czuć wszystko, co się dzieje wokół, wydaje się trochę niedopracowany. Jeszcze można zrozumieć sposób żywienia, ale stwierdzenie, że ci, którzy chcą przytyć, mogą zebrać masę dzięki Virtnetowi, jest dosyć śmieszne. Tak samo jak odczuwanie każdego uderzenia czy śmierci. Rozumiem, że to przyszłość, ale już widzę tych wszystkich uradowanych rodziców, którzy chcieliby, aby ich dzieci doświadczały nawet wirtualnej śmierci – w dodatku odczuwanej jak prawdziwej. "The Eye of Minds" nie jest najlepszą książką dla młodzieży, jeśli jednak szukacie przyjemnej i niewymagającej lektury na jazdę autobusem – to książka dla Was. Szybko się czyta, a w pamięci czytelnika pozostają najważniejsze smaczki, dzięki czemu czeka się na następne tomy. Jest dobrze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj