James Franco na pewno jest odważnym reżyserem. Nie idzie na łatwiznę, stara się wytyczać własne ścieżki. Niewątpliwie podjęcie się adaptacji nie jest ułatwieniem; nakręcenie "Kiedy umieram" to dość poważne wyzwanie, któremu ten sprostał, umiejętnie przekazując realistyczna historię przedstawiającą uniwersum ludzkich zachowań - opowiedzianą bez zbędnego lukru, ale za to z wyeksponowanymi większymi i mniejszymi ułomnościami człowieka.
Kiedy umieram to film o losach rodziny Bundrenów, która po śmierci żony i matki, Addie (Beth Grant), uparcie realizuje jej ostatnią wolę dotyczącą miejsca pochówku. Kobietę poznajemy dogorywającą na łożu śmierci w obskurnej, dusznej chacie. Jest lato, amerykańska prowincja, lata 30. minionego wieku, część domowników opiekuje się matką, inni oddają się koniecznym zajęciom, takim jak na przykład robienie trumny dla umierającej kobiety (jeszcze kiedy ta żyje i widzi zza okna, co się dzieje na zewnątrz). Pozostali bohaterowie są nam dynamicznie przedstawieni dzięki szybkim ujęciom, by za chwilę przejść w slow motion i zbliżenie. Franco umiejętnie wtapia pomiędzy poszczególne postacie jęki, krzyki, przerażenie, cierpienie i bezradność, odseparowując wszystkie indywidualności. Po śmierci rozpoczyna się kino drogi, na czele z upartą głową rodziny – Asnem (w tej roli Tim Blake Nelson). W miarę przebytych mil poznajemy konflikty i wewnętrzne rozterki członków rodziny. Odyseja Bundrenów staje się przyczynowo-skutkowym ciągiem niepowodzeń.
Mimo tego, że wszyscy zgodnie wsiadają na powóz w jednym, wspólnym celu, to zakłamania i hipokryzji nie da się ukryć. Absurdalne racje przewijają się przez cały seans. Razem z ciałem matki gnije cała prowincja, gniją przekonania, gniją wartości, a w końcu i rodzinne więzi. Śmierć inicjuje cały ten rozpad, pozostawiając tylko jedną niezmienną kwestię: spełnienie ostatniej woli zmarłej. Konie, powóz, rodzina, trumna i sępy – głównie to widzimy w filmie, ale tyle wystarczy, aby przeniknąć fatalizmem sytuacji.
James Franco nie kopiuje ślepo pierwowzoru, dobrze wyważa elementy, które powinny się znaleźć w adaptacji. Stosuje nowe chwyty i trafne zabiegi. Często dzieli ekran na dwie części, pokazuje tę "wędrówkę" z kilku perspektyw: widzimy teraźniejszość i przeszłość, innym razem synchronizuje dwa kadry, aby ukazać pierwszy plan i tło. A wszystko to zazębia się, odzwierciedlając mnogość narracji. Twórca zadał sobie jeszcze więcej trudu i skupił się porządnie na kostiumach oraz scenografii, które dopełniają tę płynną kompozycję. Nie dziwi mnie, że sam reżyser gra główną rolę i jako jedyna z postaci dostrzega prześwity degrengolady. Niewątpliwie postać Darla Bundrena, będąca dodatkowo obserwatorem, to najmocniejsze ogniwo identyfikujące się z widzem w ukazanej historii. Uwadze nie może umknąć muzyka i to, w jaki sposób oddziałuje na emocje, wprowadzając w trans swoją psychodelicznością.
Film przenika widza i oddziałuje na pozostałe zmysły. Momentami czuć woń rozkładającego się ciała, zwłaszcza w tym upale. Plusuje również zastosowanie wewnętrznych monologów. Po kolei możemy uczestniczyć w pewnego rodzaju spowiedziach bohaterów, którzy mówią do kamery, patrząc na widza. Opisują to, co słyszą, widzą, czują; ukazują swoje myśli i mówią o skojarzeniach, jakie im się nasuwają.
Pogrzebowy orszak przechodzi przez kolejne stadia obłudy i upokorzeń po to, żeby raz naturalistycznie skąpać się w słońcu, a następnie zatopić w błocie. Rozczarują się ci, którzy spodziewali się sielankowych krajobrazów kontrastujących z ludzką tragedią. Kiedy umieram to porządny, drastyczny obraz, do którego nie potrzeba krwi. Przerażający, ale i skłaniający do refleksji. Scena szczególnie przesiąknięta tragizmem to ta, w której dziecko leży na trumnie "mamy, która jest teraz rybą", i nasłuchuje jej rozmowy. To tylko jeden z ogromu serwowanych smaczków, dlatego zachęcam do obejrzenia produkcji, ale bez nastawiania się, że to arcydzieło. Film zawiera nutę artyzmu skondensowaną w prostocie, naturalizmie i nikłych szansach na przemiany mentalne. Powala bezkompromisowością, szokuje odwagą.