Na papierze cała historia nie brzmi ani odrobinkę wyrafinowanie czy oryginalnie. Pracownik domu aukcyjnego ukrył gdzieś warty miliony obraz, potem dopada go amnezja, a jego zniecierpliwiony oprawca-gangster w akcie desperacji wynajmuje do pomocy hipnotyzerkę. Ale tak to już bywa z tym najlepszymi filmami, że choć w całym tym mainstreamowym oceanie pozornie niczym się nie wyróżniają, pod okiem najlepszych reżyserów rozkwitają i eksplodują dla publiczności, pozostawiając w niemym zachwycie. Przez kilkadziesiąt sekund po pokazie najnowszego projektu Danny’ego Boyle’a zbierałam "puzzle" z podłogi i próbowałam uporządkować. Do teraz nie jestem pewna, czy skończyłam, toteż drugi seans wydaje się obowiązkowy.

Struktura "Trance" najbardziej przypomina thriller psychologiczny, a Brytyjczyk niczym David Lynch tka sieć powiązań, przy okazji zastawiając na widza pułapki sprawiające coraz większe kłopoty interpretatorom kreowanej historii. Ordynarne próby odzyskania jednego wspomnienia bohatera, granego przez rewelacyjnego Jamesa McAvoya, z minuty na minutę zaczynają przekraczać granice rzeczywistości, by wkroczyć na zdradzieckie pole siły umysłu. Ludzki mózg - superkomputer, choć nieograniczony, to wciąż pozostaje podatny na wpływy z zewnątrz, czego scenarzyści dowodzą rozrzucając po kątach sceny i dialogi, które mogą (lub nie) być elementem większej układanki.

Zatem jeśli myśleliście, że Danny Boyle największe widowisko stworzył w czasie ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich, jesteście w błędzie. W "Trance" udowadnia, że potrafi doskonale zagrać widzom na nosie. Posługując się swoim instynktem, zabiera nas do świata wyrwanych paznokci, gdzie strach rzeczywisty i wyimaginowany to jedno i to samo. Nie wiem, jak tego dokonał, ale skoro po seansie musiałam zaczepić tuzin pozostałych osób na sali, by dociec ostatecznej interpretacji finału, to znaczy, że Boyle trafił w dziesiątkę.

[image-browser playlist="592015" suggest=""]

Zresztą nie tylko ze swoim pomysłem na film. Na pokład zaprosił trójkę wyjątkowo utalentowanych aktorów. Trio McAvoy-Cassel-Dawson dodaje pikanterii całej opowieści, wnosząc cały bagaż emocjonalny na ekran. Naprawdę chcecie zobaczyć mordercze spojrzenie McAvoya albo ekstremalnie seksowne zbliżenie pomiędzy bohaterką graną przez Rosario Dawson a wciąż doskonałym Vincentem Casselem.

Zawsze, kiedy myślę "Danny Boyle", w mojej głowie dźwięczy: "przyzwoity, dobry reżyser", ale nic więcej. Po raz pierwszy jego film zabrał mnie tak daleko. Daleko poza zaciemnioną salę kinową, gdzie szalone wariacje twórcy zasysały całą moją uwagę, dostarczając rozrywki przez ekspresowe 100 minut. Nie postawił na koniec żadnej kropki, nie bawił się w wyjaśnianie czy odkrywanie wszystkich kart. W ramach zasady "wiesz tyle, ile rozumiesz", pozostawia nam pole do dociekania i szukania znaczeń, aktywując tym samym nasze szare komórki na sto procent. I właśnie tego wymagamy od dziesiątej muzy, czyż nie?


Karolina Wiermańska - korespondentka Hatak.pl z New Jersey.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj