„Warsaw by Night” to film takiego rodzaju, który często określany jest jako typowo kobiecy. I może coś w tym jest. Dramatyczny, trochę cięty, niepewny siebie, zaskakujący i pełen chaosu - jak prawdziwa kobieta.
Myśląc o
"Warsaw by Night", przypominam sobie te wszystkie książki-zbiory opowiadań „dla kobiet, od kobiet, o kobietach” - i przyznam szczerze, że fabuła filmu niewiele się różni od fabuł takich nowel. Mamy kobiety w różnym wieku, o różnych pragnieniach i różnorodnych doświadczeniach. Jednak łączy je jedno: wszystkie są w pewnym sensie zagubione. Pytanie tylko, czy można się z tymi bohaterkami identyfikować.
„Kobiety pragną mocniej” - głosi hasło reklamowe i przypomina nieszczęśnie przetłumaczony tytuł filmu z 2009 roku. I to chyba najlepiej podsumowuje ten obraz, ponieważ jest to na pewno próba uchwycenia pewnych pragnień tych kobiet, a także próba spolszczenia amerykańskich filmów tego typu. Jednak wychodzi to jak każda próba – mniej lub bardziej nieporadnie. Produkcja przypomina uczące się chodzić dziecko, które gdy tylko zaczyna chodzić lepiej, upada. Z tego powodu mamy tu prawdziwą mieszankę: dobrej i złej gry, mocniejszych i gorszych motywów, realizmu połączonego z typową obyczajówką polskich seriali typu „Barwy szczęścia” i innych telenowel. A wszystko to łączy jeden taksówkarz i bar.
W pierwszej noweli poznajemy Igę, graną przez Izabelę Kunę. Kobietę ustatkowaną, teoretycznie szczęśliwą mężatkę i matkę, której córka wyjeżdża, a ona musi odnaleźć się w tej chwili wolności wraz mężem – mimo że potajemnie marzy o własnym szwagrze. Przyznam szczerze, że po zwiastunach liczyłam na większą rolę Agaty Kuleszy, która gra tutaj siostrę Igi. Aktorka, której filmy nagradzane są od lat, w dodatku jeden z nich ma szansę na Oscara, nie ma nic do zagrania. Nie wiem, czy reżyser uparł się, że musi mieć ją w filmie dla samego prestiżu, czy po prostu większą część jej roli wycięto ze scenariusza, ale, niestety, wątek tej postaci jest dokładnie taki sam jak w zwiastunach – Kulesza cierpi, płacze i choć robi to z gracją, to ktoś z jej talentem nie powinien być wykorzystywany dla takiej rólki, zwłaszcza że reszta aktorów radzi sobie średnio. Leszek Lichota nagle zapomniał, że potrafi grać, i zaczął mówić dziwnym głosem, który brzmi jak stereotypowy głos podnieconego tatuśka. Jan Wieczorkowski jest seksowny – i to chyba wszystko, co można powiedzieć o jego postaci. Joanna Kulig radzi sobie nieźle, niestety jej rola polega na byciu spiętą i niezadowoloną – choć to akurat nie jest wina aktorki. I w tym momencie wszystko powinna ratować Izabela Kuna. Niestety, artystka nie radzi sobie z ciężarem swojej sekwencji – sceny, w których powinna być zabawna, wydają się wymuszone; we fragmentach z Wieczorkowskim jest sztywna i jakby skrępowana; w momentach dramatycznych jakby się budziła i wracała do gry, jednak i tutaj brakuje pazura.
Druga sekwencja była przeze mnie najbardziej wyczekiwaną, ponieważ znów na ekranie mogłam zobaczyć uwielbianą Stanisławę Celińską - i co tu kryć, jej historia jest najlepszą częścią filmu. Aktorka nie gra, ona jest postacią. Historia Heleny, choć niestety trąci telenowelą (zupełnie niepotrzebny wątek siostry), jest pełna emocji w swoim spokoju i mimo że na ekranie niewiele się w sumie dzieje, widz zanurza się w tej opowieści. Chemia między Celińską a Marianem Dziędzielem jest niesamowita, a finałowe sceny – emocjonujące. Aktorzy przekazali wszystkie emocje swoich postaci w oczach, modulacji głosu, nadali im historię, której scenariusz nie przekazał. Szkoda, że nie poświęcono im więcej uwagi.
[video-browser playlist="659172" suggest=""]
Następnie poznajemy Maję, bohaterkę Romy Gąsiorowskiej. I jest to najbardziej nierówny fragment filmu. Czasem nie do końca można zrozumieć czyny jej bohaterki, która przypomina raczej rozhisteryzowaną wariatkę – a fabuła filmu nie chciała wytłumaczyć powodów takiego zachowania. Co więcej, ten fragment cierpi na takie samie niewykorzystanie aktorów jak pierwszy z Kuną: czy chodzi o Piotra Głowackiego, czy o Jacka Rozenka – o ile w zwiastunie jego rola wydawała się dosyć znacząca, to kończy on jako namolny podrywacz. Na szczęście wszystko ratuje tutaj Łukasz Simlat, a zwłaszcza pomaga Romie Gąsiorowskiej, która wypada o wiele lepiej w scenach z nim niż z innymi aktorami. Chemia między bohaterami jest marzeniem każdego producenta, a ich postacie, wydające się istnieć na zupełnie dwóch różnych biegunach, pasują do siebie idealnie. I mimo że finałowe sceny są do przewidzenia, nie oznacza to, że nie są bardzo emocjonujące – właśnie dzięki tej chemii między nimi. Szkoda tylko, że Gąsiorowska ma przypadłość większości aktorek z jej pokolenia i mówi wszystkie słowa na wydechu, przez co naprawdę trudno ją zrozumieć, zwłaszcza gdy do dialogów dochodzi muzyka.
Zaskoczeniem za to może być nowela o młodszych pokoleniach. Historia Renaty i Konrada, choć czasami wpadała w różne pułapki, była ciekawym zakończeniem filmu. W dodatku dobrze zagranym. Przekleństwa w ustach bohaterów nie brzmią sztucznie, nastolatki z Żyrardowa wyglądają jak nastolatki, a w swojej grze są naturalne. Gorzej jest, gdy bohaterka przenosi się do Warszawy. Nagle samotne matki mają wille, a ich 18-letni synowie przypominają nastolatki z amerykańskich filmów dla młodzieży. Miło jednak zobaczyć, że Józef Pawłowski potrafi grać, ponieważ w „Mieście 44” nie był w stanie tego udowodnić.
Jednak najważniejszym bohaterem tego filmu była Warszawa – i nie chodzi tu o hipsterski bar, któremu zawdzięczamy tytuł (lub na odwrót). Pytanie tylko, czy Warszawa pokazana w filmie naprawdę istnieje, ponieważ na ekranach wyświetla nam się wiecznie żyjąca metropolia z ogromnymi apartamentami lub willami. Niestety, mimo życia w tym mieście od urodzenia, nie widziałam w tym filmie mojej stolicy – tak samo jak nigdy nie spotkałam tańczących na Starym Mieście nastolatków w maskach. I tu pojawia się pytanie: czy znów widz musi być raczony Warszawą, która nie istnieje? Czy znów musimy być „urzekani” wizją wielkich mieszkań, pięknych warszawiaków i ich szalonego życia? Dlaczego nie można pokazać naszej stolicy prawdziwej, tej pięknej, brzydkiej, zachwycającej i nudnej? Tej, gdzie kiedyś było życie, jak na Pradze, tej, która pamięta getto, jak Wola, czy tej, która się odradza? Twórcy skupiają się na pokazaniu metropolii, która nie istnieje, choć jest piękną wydmuszką. Robią to jednak bardzo dobrze, co zawdzięczają zdjęciom Michała Sobocińskiego i Zdzisława Najdy. Przed oczami widza pojawiają się obrazy na wysokim poziomie, piękne, artystyczne – zwłaszcza moment, w którym Izabela Kuna wchodzi do remontowanego mieszkania, jest magnetyczny. Szkoda tylko, że to wszystko jest zaprzepaszczone przez operatorów, którzy zwyczajnie trzęsą kamerą – co szczególnie przykuwa uwagę w scenie miedzy Celińską a Dziędzielem, gdy kamera co chwila porusza się w górę i dół. Jeśli jest to jakaś nowa moda, to lepiej, by się szybko skończyła.
Czytaj również: "Jak wytresować smoka 3” – reżyser opowiada o ostatniej części
"
Warsaw by Night" to film nierówny. Film scenarzysty, który potrafi tworzyć cięte dialogi, ale ma problemy z fabułą; film, który miał być chyba o wiele dłuższy – a montażyści, zamiast wyciąć zupełnie fragmenty, które nie dostały się na etapie postprodukcji, zostawili widzowi ślady, że tak, tam było o wiele więcej. A to nie był do końca dobry pomysł, ponieważ przez to obraz wydaje się chaotyczny. Moim zdaniem to produkcja, która miała o wiele większy potencjał, ale niestety nie został on wykorzystany. Zamiast dopieścić szczegóły, scenarzysta wrzucił wiele niepotrzebnych elementów. A szkoda. Jednakże
"Warsaw by Night" nie jest złym filmem. Jeśli ktoś ma trochę czasu i chce się zrelaksować, pobyć trochę w ciekawszym, lepszym świecie – jest to pozycja dla niego. Pytanie tylko, czy lepiej wydawać teraz pieniądze na bilet, czy może poczekać, aż film będzie wyświetlany w telewizji, by móc rozłożyć się z dobrym winem na kanapie – i oglądać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h