Wataha nie zaczęła się z przytupem. Scena kończąca 2. odcinek tak naprawdę powinna była wieńczyć pilot – to był moment zakończenia ekspozycji, zawiązania akcji i wspaniały punkt wyjścia, by ruszyć do przodu i skupić się na najważniejszej sprawie, czyli poszukiwaniu przez Rebrowa swojej ukochanej, oraz na wszystkim tym, co te poszukiwania za sobą pociągną. Mamy 6 odcinków, bohaterowie i wydarzenia spokojnie mogą obłożyć nawet pełny sezon. Nie trzeba więc na siłę wprowadzać drętwych dialogów i niepotrzebnych scen płaczu pod prysznicem.

Ale zanim się poprawi, najpierw musimy sięgnąć dna. Oto na horyzoncie pojawia się Szeptun (Marian Dziędziel), okoliczny znachor, który nie mówi, śmierdzi jak śmietnisko, ale przynajmniej przejawia plastyczne talenty. A, i nie tylko, bo ma także rękę do wyrobów spirytusowych albo innych ziołowych szarlataństw. Pojawia się w 2. odcinku, 3. przesiaduje w areszcie, po czym częstuje drinkiem Rebrowa i już go nie zobaczyliśmy. Sprytnie. Ale po co?

Na szczęście tylko ten wątek (wybaczcie zgryźliwość) jest zupełnie niepotrzebny. Reszta wypada o niebo lepiej nie tylko w porównaniu do historii Szeptuna, ale ogólnie do poziomu pierwszych 2 epizodów. Szczególnie że z każdym odcinkiem cała sprawa zatacza coraz większe kręgi – nie jest to spiskowa teoria dziejów, ale widać, że poza, oczywistymi poniekąd, podejrzeniami Ukraińców lub mafiozów powinniśmy także bać się tego, co dzieje się na naszym podwórku. Fabuła sprzyja też recepcji samych bohaterów – wreszcie zła pani prokurator nie jest taka zła. To znaczy, nadal jest tak zagrana, ale wreszcie gra do tej samej bramki co reszta.

[video-browser playlist="630901" suggest=""]

To, co zaczynam coraz bardziej zauważać i co zaczyna mi się podobać, to swojskość Watahy. A to paproć stoi w biurze Markowskiego, a to Kalita gada o interesach, zarzynając świnie, a bohaterowie zamiast rozmawiać w kawiarniach lub wykwintnych restauracjach, siorbią kwaśnice w jedynej karczmie w okolicy. Zresztą dialogi są o wiele bardziej swobodne (a tekst Kality o złym ubiorze już obiegł Internet), swojskie, prawdziwe, bez one-linerów, po których następowało cięcie i przejście do następnej sceny.

To wszystko powoduje, że Watahę ogląda się wreszcie bez przymykania oczu i zatykania uszu. Nie mówię tu o warstwie audiowizualnej, gdyż w tej sferze cały czas jest bardzo dobrze - bieszczadzkie tereny naprawdę świetnie budują atmosferę. Nie stać nas może na wydobycie z nich tego, co zrobił Adam Arkapaw z Nową Zelandią w Tajemnicach Laketop czy z Luizjaną w Detektywie, jednak zdjęcia Tomasza Augustynka są bardziej niż przyzwoite, a to nie lada osiągnięcie.

Czytaj również: "Wataha" notuje wysoką oglądalność na HBO

Nie ma co gonić Zachodu. Róbmy swoje z dbałością o sferę techniczną, a powinno być dobrze. Wataha z odcinka na odcinek jest coraz lepsza – odpuszczono (niestety) te oniryczne elementy, a także nie widzimy już wilków, które co jakiś czas ukazywały się Rebrowowi. Za to historia, która obraca się już nie tylko wokół głównego bohatera, ale całego oddziału, zaczyna wreszcie nabierać realnych, wiarygodnych kształtów i jak lawina coraz szybciej zaczyna pędzić do przodu. Finałowe odcinki mogą okazać się bardzo dobre. A przynajmniej na to liczę.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj