Wielka woda zabiera widzów do lat 90. i pamiętnej powodzi tysiąclecia. To serial katastroficzny, który jest ewenementem na polskim rynku. Ma kilka wad, ale za to imponuje pod względem realizacji oraz solidnej gry aktorów. Oceniam.
Akcja serialu zatytułowanego Wielka woda rozgrywa się w czasie pamiętnej powodzi tysiąclecia z 1997 roku, która nawiedziła Wrocław i okoliczne rejony. Przedstawia losy kilku bohaterów, którzy stawiają czoła ekstremalnym sytuacjom, mającym wpływ nie tylko na ich życie, ale również na losy innych ludzi.
Wielka woda jest serialem katastroficznym, co samo w sobie jest już interesujące. To gatunek nieobecny na polskim rynku, który zdominowany jest przez komedie romantyczne, kryminały i kino gangsterskie. Dobrze więc, że powolutku otwiera się on na nowe opcje (Apokawixa, Krakowskie potwory), dzięki wyższym budżetom dającym większe możliwości. I to wykorzystano właśnie w Wielkiej wodzie od Netflixa. Produkcja ma spory rozmach jak na polskie warunki. Zalane ulice miasta prezentują się imponująco, podobnie jak znakomite efekty komputerowe. Nic tu nie wygląda sztucznie czy tanio, co z miejsca podnosi jakość dzieła. Pod względem realizacji jest po prostu kapitalnie, dzięki czemu z łatwością możemy przenieść się do lat 90. i poczuć atmosferę tych czasów.
Pierwsza plansza Wielkiej wody wita nas napisem, że historia jest wizją artystyczną twórców (Jan Holoubek, Bartłomiej Ignaciuk). Fabuła jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale postacie zostały zmyślone. Ucina to od razu wszystkie dywagacje o wierności odwzorowania autentycznych zdarzeń. To jasna wiadomość do widzów, aby śledzić losy bohaterów wrzuconych w sam środek walki z żywiołem, a nie rozmyślać o historycznej prawdzie. A to pozwala lepiej skupić się na postaciach i ich wątkach.
Główną bohaterką jest hydrolog Jaśmina Tremer, która zostaje wezwana do sztabu kryzysowego we Wrocławiu. To silna, oschła i niezależna kobieta, znająca swoją wartość w męskim gronie. Z początku jej obcesowe zachowanie irytuje, ale gdy poznajemy jej burzliwą przeszłość i odkrywamy jej wrażliwszą stronę, to zyskuje nieco sympatii. Agnieszka Zulewska jest w tej roli przekonująca i wyrazista. Jednak czasem zbyt usilnie stara się podkreślić charakterność bohaterki. Często robi to za pomocą przekleństw, których w całym serialu nie brakuje. Trochę nadużywa się tych wulgaryzmów, ale można przymknąć na to oko, bo postacie znalazły się w mocno stresujących sytuacjach.
W serialu błyszczy Agnieszka Żulewska, ale pozostali bohaterowie wcale nie osuwają się w jej cień. Wątek wąsatego Jakuba Marczaka, który ma ambicje polityczne i podczas kryzysu działa w imieniu wojewody, przedstawia historię z perspektywy władzy. Spada na niego ogromna odpowiedzialność, aby przeciwdziałać powodzi. Do tego za sprawą Jaśminy jego życie rodzinne się komplikuje. Tomasz Schuchardt bez problemu udźwignął tę rolę. Dobrze ukazał człowieka, który musi się zatroszczyć o bezpieczeństwo córki i mieszkańców Wrocławia, a także użerać się z politykami.
Historia nie skupia się wyłącznie na tej dwójce bohaterów i ich ponownym spotkaniu po latach, ale też przedstawia inne perspektywy walki z powodzią, wzbogacające fabułę. Na czele zbuntowanych rolników, którzy nie pozwalają na zniszczenie wałów przeciwpowodziowych (pozbawiłoby to ich dobytku), staje Andrzej Rębacz. Bohater powrócił do kraju, aby zająć się chorym ojcem (Jerzy Trela). Gra go Ireneusz Czop, który wkłada dużo serca w ten wymagający i emocjonalny występ. To dało też możliwość rozbudowania historii o wątek zalewanego szpitala i jego personelu. Na uwagę zasługuje świetna gra Łukasza Lewandowskiego (doktor Góra) i Klary Bielawki (siostra Beata).
Losy tych bohaterów często się przecinają, gdy przychodzi powódź. Prawdopodobieństwo takich spotkań w prawdziwym życiu raczej byłoby niskie, ale seriale rządzą się swoimi prawami, więc pewne uproszczenia musiały zostać wprowadzone do scenariusza. Dobrze to wpływa na płynność przedstawionych zdarzeń, ale nie na ich dynamikę. Na przestrzeni sześciu odcinków dzieje się dużo, ale mimo wszystko nie odczuwa się dramatyzmu walki z czasem, którą obrazuje się za pomocą podnoszącej się wody we Wrocławiu. Zresztą poszczególne wątki głównych bohaterów rozwijają się dość przewidywalnie. Nawet zwroty akcji, które mają za zadanie zwiększyć poziom emocji, są przedstawione w tak ograny sposób, że to po prostu nie działa. Na szczęście zdarzają się pozytywne elementy – na przykład wątek otyłej matki Jaśminy. Anna Dymna w grubej charakteryzacji wypada kapitalnie i ożywia na moment ten serial.
Historia Wielkiej wody skupia się bardziej na postaciach niż na samym żywiole. To powoduje, że brakuje tego dreszczyku emocji związanego z gatunkiem kina katastroficznego i walką o przetrwanie. Po prostu stojąca woda nie daje zbyt wielu możliwości, aby ten element zaistniał w większym stopniu. Twórcy postawili na autentyzm, pokazując powódź w mieście tak, jak ona wyglądała, nawet jeśli nie prezentowała się zbyt porywająco. Na pochwałę na pewno zasługuje odtworzenie polskich realiów tamtych czasów. Twórcy zadbali o odpowiednią scenografię – Ikarusy, muzyczne hity, witryny sklepowe, worki z piaskiem. Bardzo dobrze przedstawiono też mentalność ludzi spod znaku "wszystko będzie dobrze" i „damy radę”, gdy tak naprawdę nikt nad niczym nie panował. Dobrze zobrazowano brak organizacji w czasie kryzysu, opieszałość władzy, dla której najważniejsze są własne interesy (minister i impreza regatowa), a także ignorancję i arogancję profesora hydrologii. Do tego młyna jeszcze wrzucono upartych rolników broniących wałów przeciwpowodziowych w typowym wiejskim stylu – oczywiście z widłami. Wszystko to takie polskie i swojskie, co jest plusem, ponieważ czuć, że oglądamy rodzimą produkcję, a nie wydarzenia podkoloryzowane na amerykańską modłę.
Wielka woda to dobry serial, który nie ustrzegł się wad. Jego zwięzła forma (6 odcinków po nieco ponad 40 minut) sprawia, że historia wciąga, choć trzeba uzbroić się w cierpliwość, żeby ta powódź na dobre się rozpoczęła. Fabuła trochę nuży, ale stopniowo się rozkręca. Ma też mocniejsze momenty – np. starcie rolników z wojskiem. Produkcja broni się dzięki świetnej realizacji i solidnej grze nie tylko głównych aktorów, ale też tych drugoplanowych (Mirosław Kropielnicki jako pułkownik Czacki). Udowadnia, że w Polsce też można nakręcić jakościowe i pełne rozmachu kino. Nawet jeśli nie jest to idealny serial, to jest on wart uwagi.