Początek roku nie wygląda zbyt różowo dla wielkich superprodukcji. Najpierw słaby Assasin’s Creed, a teraz równie nieciekawy Wielki Mur z Mattem Damonem.
Czym jest
The Great Wall Chiński i do czego tak naprawdę służy? Jakie siły ma zatrzymać? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Yimou Zhang w swoim nowym filmie. Nie jest to jednak produkcja historyczna a czyste fantasy. Oto tytułowy Mur Chiński jest ostatnim bastionem dla ludzkości, mającym zatrzymać hordy dzikich bestii łaknących mięsa, które jest niezbędne dla ich królowej do reprodukcji. Specjalnie wyszkolone elitarne wojsko w widowiskowy sposób walczy ze stworami. Pewnego dnia pod murem pojawia się jednak dwóch wojowników William Garin (Matt Damon) i Pero Tovar (Pedro Pascal) poszukujący mitycznego czarnego proszku, który na rynku jest wart fortunę. Nieświadomi zagrożenia są zmuszeni, razem z chińską armią, stawić czoła podobnym do ogromnych jaszczurek stworom.
W
The Great Wall brakuje przede wszystkim oryginalności. Trudno uwierzyć, że nad scenariuszem pracował Tony Gilroy, twórca takich hitów jak
Michael Clayton,
Stan gry czy serii filmów o przygodach Bourne’a. W tym przypadku mam wrażenie, że odpuścił chęć napisania czegoś głębszego i zdał się na tandetne efekciarstwo. Oto biały wojownik ze wschodu pokazuje całej reszcie jak należy się bić i zwyciężać. Nuda. Do tego nasadził tam masę bzdur logicznych jak to, że potwory mogą atakować tylko raz na 60 lat. Dlaczego? Bo tak i już. Nie wysilono się również podczas tworzenia głównych postaci. William Garin, grany przez Damona, niczym Robin Hood potrafi za pomocą swojego łuku zrobić wszystko i zawstydzić swoimi umiejętnościami całe armie. Jest przy tym spokojny i tajemniczy. Nawet w obliczu śmierci nie okazuje lęku ani zmęczenia. W swoim postępowaniu jest bardzo podobny do granego przez Matta, Bourne’a. Chłodna kalkulacja, kilka efektownych ciosów czy, jak w tym wypadku, strzałów i tyle. Brakuje w nim człowieczeństwa i poczucia humoru. Jak rozumiem aspekt komediowy ma zapewnić Pedro Pascal, grający wiernego druha głównego bohatera. Tu proporcje są jednak zaburzone, samego Pedro nie ma na ekranie zbyt wiele. Podobnie jest z postacią graną przez Dafoe. Producenci cały nacisk postawili na Damona mającego swoją twarzą przyciągnąć ludzi do kin. Szkoda, że scenarzyści nie dają mu jeszcze odpowiednich narzędzi, by mógł to zainteresowanie podtrzymać w czasie seansu.
The Great Wall został zrobiony z wielkim rozmachem i ogromnym budżetem, jednak zapomniano o historii. Zatrudniono wielkie nazwiska jak Damon czy Willem Dafoe by przyciągnąć do kin tłumy, jednak da się wyczuć, że to wszystko jest sztuczne, robione na siłę by film podbił więcej rynków. Jest to o tyle dziwne, że przecież na krześle reżysera zasiadł twórca
Da hong deng long gao gao gua,
Hero czy
Domu latających sztyletów. Ekspert w swoim fachu. A jednak jego praca jakby została zmiażdżona pod toną tandetnych efektów specjalnych i nadmiernie kolorowych zbroi. Jeśli Yimou Zhang chciał pokazać jakąś głębię w swojej historii, to jest ona niedostrzegalna lub zamieniła się w banał o chęci odkupienia win przez najemnika.
Jeśli miałbym szukać jasnych punktów tej produkcji, to są nią niewątpliwie aktorzy azjatyccy, czyli Eddie Peng, Hanyu Zhang i Andy Lau. Widać, że im konwencja nakreślona przez reżysera pasuje i w przeciwieństwie do kolegów z zachodu, potrafią się w niej odnaleźć.
The Great Wall to wielka superprodukcja mająca dostarczać widowni rozrywki, jednak nie wywiązuje się z tego zadania. Serwuje dość banalną opowieść o potrzebie zaufania, odkupieniu i chęci bycia uwielbianym. Niestety, to wszystko gdzieś ucieka, a obraz, jaki zostaje, to ten że biały wojownik jest warty tyle, co cała armia azjatycka. Tylko on może ocalić świat.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h