Po raz drugi w swojej karierze Tim Burton podejmuje się zekranizowania biografii nietuzinkowego outsidera. Za pierwszym podejściem był to najgorszy reżyser świata, w którego wcielił się Johnny Depp ("Ed Wood"), zaś w filmie „Wielkie oczy” poruszony zostaje temat malarki, której ukradziono prawo do artystycznej tożsamości oraz zasłużonej sławy.
"Wielkie oczy" opowiadają o Margaret (Amy Adams), malującej oryginalne obrazy przedstawiające portrety kobiet oraz dzieci z groteskowo wyolbrzymionymi oczami. Akcja filmu dzieje się w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy pozycja kobiet w społeczeństwie była ściśle określona – stały w cieniu swoich mężów, a najlepiej w kuchni. Margaret jest właśnie jedną z takich kobiet uwięzionych w okowach XIX-wiecznego myślenia, co skrzętnie wykorzystuje jej mąż (Christoph Waltz) - cwaniakowaty, niespełniony malarz, który podpisuje się pod jej obrazami i inicjuje wszechobecny romans sztuki z komercją. Film Burtona nie jest jednak wiwisekcją patriarchalnego małżeństwa, lecz także próbą ukazania przemian amerykańskiej obyczajowości i mentalności, jaka zaczęła wtedy zachodzić.
[video-browser playlist="637561" suggest=""]
Historia cierpi niestety na chroniczny brak napięcia, dramaturgii oraz
twistów, przez co jest przewidywalna, a co gorsza, daje się ją streścić w trailerze. Dobitnie udowadnia to, że piętą achillesową filmu jest właśnie fabuła, z którą Burton wyraźnie nie potrafi sobie poradzić lub po prostu jej nie czuje. W filmie wyraźnie brak jest groteskowych i wysmakowanych udziwnień typowych dla reżysera, takich jak: charakterystyczni bohaterowie, fasadowa rzeczywistość bazująca na przemyślanej scenografii, cięty humor oraz poczucie uczestniczenia w gotyckiej baśni.
"Wielkie oczy" znacząco odbiegają od tej stylistyki – bliżej im jest do lukrowanej, plastikowej rzeczywistości ujętej w filtrze zmiękczającym światło, wzmagającym poczucie uczestniczenia w czymś absolutnie nijakim.
Te wrażenia jednak niweluje nieco niezręczne uczucie nasuwające się przy uczestniczeniu w kłótni postronnych osób, bowiem inaczej nie da się określić gry aktorskiej duetu. Waltz zdecydowanie przeszarżował w roli mistrza nowoczesnej autopromocji – hochsztaplerskiego Keane’a, bowiem jego gra opiera się na hiperekspresji oraz przywoływaniu grymasu przypominającego uśmiech postaci z kreskówek. Zaś nadmierna gestykulacja spowodowana kolejnymi wybuchami gniewu, których bardziej oczekiwałoby się od postaci pułkownika Landa z
"Bękartów wojny", przyprawia najzwyczajniej w świecie o ból głowy. Po drugiej stronie tej aktorskiej barykady znajduje się Amy Adams, która przywodzi na myśl jedynie… mydło: gładkie, powabne, potrzebne, lecz niewywołujące żadnych emocji, w czym także nie pomaga jej łagodna uroda oraz skostniała mimika. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama aktorka, która za rolę w
"American Hustle" była nominowana do Oscara.
Czytaj również: Box Office: „Hobbit: Bitwa Pięciu Armii” nadal bez konkurencji
"Wielkie oczy" potwierdzają wcześniejsze domysły – Burton nie potrafi już kręcić wyrazistych i charakterystycznych filmów, bowiem nawet jako kino familijne ta produkcja się nie sprawdza. Chyba że po prostu nie lubicie członków swojej rodziny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h