Wieloryb to film, który Was uniesie – wysoko, gdzieś w stronę emocjonalnej stratosfery. W trakcie seansu przemierzycie drogę od pełnego zanurzenia się w oceanie smutku po lot przez nieboskłon artystycznego doświadczenia rodem z innego, lepszego świata. Wielka to opowieść; przywraca wiarę w ludzi jak mało która produkcja w najnowszej historii X Muzy, z potworną mocą uderzając w krzywdzący sposób, w jaki często chcemy postrzegać drugiego człowieka. Tak doskonale rozpisanych dramatów egzystencjalnych jest w dzisiejszym kinie jak na lekarstwo. Nie nastawiajcie się jednak na hermetyczne studium psychologiczne; triumfalnie powracający za kamerę Darren Aronofsky dzieli się przecież z widzami bodajże najprzystępniejszym obrazem w całej swojej filmografii. Uniwersalny przekaz tej historii jest bezpośrednią konsekwencją jej osadzenia na doskonale nam znanych fundamentach humanizmu i prawdach wypływających z przypowieści biblijnych. Dzięki temu Wieloryb staje się jednym z najbardziej poruszających filmów ostatnich lat, wyjątkową lekcją z empatii i radzenia sobie z niemożliwym do zniesienia cierpieniem. Ogromna w tym zasługa Brendana Frasera, który po długim okresie zawodowego upadku wraca w glorii i chwale, grając bezsprzecznie najlepszą rolę w swojej karierze – taką, która z miejsca wynosi go na aktorski Olimp. To głównie dzięki niemu Wieloryb przepełni Wasze umysły i nie pozwoli o sobie zapomnieć. Raz jeszcze odkryjecie starą prawdę Hermana Melville'a: "Ciało moje to jedynie osad lepszej części mojej istoty". 
A24/Protozoa Pictures
Oparta na sztuce będącego również scenarzystą filmu Samuela D. Huntera opowieść dokumentuje pięć dni życia chorobliwie otyłego Charliego (Fraser). Główny bohater jest uwięziony w swoim monstrualnym ciele do tego stopnia, że samodzielnie nie potrafi postawić choćby kroku, w czasie prowadzonych przez siebie wirtualnych zajęć z kreatywnego pisania nie włącza kamery laptopa, wstydząc się własnego wyglądu, a jego podwyższone do niespotykanego poziomu ciśnienie krwi, problemy z oddychaniem i nawroty ucisków w klatce piersiowej wyraźnie sugerują, że protagonista w każdej chwili może umrzeć. Wie o tym doskonale pielęgniarka Liz (Hong Chau), jedyna osoba, która opiekuje się mężczyzną. Fizyczna męka Charliego trwa już dziewięć długich lat; jej traumatyczne źródło odkrywamy stopniowo, gdy w mieszkaniu bohatera mniej lub bardziej przypadkowo zaczną pojawiać się nowe postacie: przekonujący o zbliżającym się końcu świata i potrzebie religijnej odnowy młodzian Thomas (Ty Simpkins) i Ellie (Sadie Sink), odstręczająca sposobem bycia córka protagonisty, której próba nawiązania kontaktu z ojcem ma początkowo wyłącznie egoistyczne podwaliny. Z biegiem czasu zdamy sobie sprawę, że czworo bohaterów dźwiga na swoich barkach krzyż tragicznych wydarzeń z przeszłości, a wzajemne konfrontacje są dla nich osobliwą terapią grupową. Aronofsky nie prowadzi nas jednak w stronę happy endu; ton tej historii nadają przecież powtarzane jak mantra fragmenty tajemniczego eseju na temat Moby Dicka. Osoba, która go napisała, uważa, że Melville pokazał kunszt w opisach wielorybów, "oszczędzając nam swoich żałosnych doświadczeń"; wieloryb ze wspomnianego tekstu to także stworzenie niezdolne do uczuć, nieuchronnie zmierzające do końca marnej egzystencji. Powtórzcie te słowa, patrząc na twarz Charliego – głos może Wam się załamać.  Nie jestem pewny, czy w ostatnich latach X Muza była tak bliska uchwycenia istoty doświadczenia transcendentnego, jak właśnie w najnowszym dziele Aronofsky'ego. Wieloryb traktuje więc o przekraczaniu granic, szeroko pojętym przejściu: z ciała do ducha, z łańcuchów własnych ograniczeń do emocjonalnego wyzwolenia, z piekła do czyśćca egzystencji, z przeszłości do przyszłości, z "ja" do "ty" bądź "my". Reżyser z mistrzowską precyzją kreśli przed nami świat przepełniony samotnością, poczuciem beznadziei i niemalże namacalnym bólem; w tej przerażająco pesymistycznej wizji rzeczywistości przebłyski nadziei są tak subtelne, jak i nieuchwytne - to drobinki piękna zaklęte choćby w życiowym optymizmie głównego bohatera, który w ramach straceńczej szarży pragnie wzbudzić w drugim człowieku przekonanie o wyjątkowości każdego z nas. Z pełną mocą należy podkreślić, że otyłość Charliego, nawet pomimo szokujących scen ukazujących jego nagie, monstrualne ciało czy kompulsywne próby zaspokojenia głodu, nie jest motywem przewodnim Wieloryba; to raczej wyłożona z unikalną wrażliwością metafora egzystencjalnego zniewolenia i zarazem narracyjna platforma do poszukiwania sposobu na zakończenie gehenny codzienności. Wybrzmiewająca tym dobitniej, że napędza ją intensywność akcji i nieustannie zmieniający się środek ciężkości w interakcjach głównych bohaterów. Żal idzie tu ramię w ramię z gniewem, wstyd z empatią, a łagodna natura Charliego kontrastuje z żywiołowym zachowaniem Ellie i Liz. Wszystko to zostaje rozpisane pod dyktando teatralnej konwencji, którą Aronofsky – systematycznie wlewając w postacie pokłady empatii i nawarstwiając w nich chcącą znaleźć ujście rozpacz – przeobraża w kameralny dramat o potężnej sile oddziaływania na widza.  Twórca produkcji operuje całym spektrum emocji, dzięki czemu ma totalną kontrolę nad rodzącymi się w umyśle odbiorcy uczuciami. W jednej scenie potrafi chwycić za gardło, ukazując próbę wstania Charliego z fotela i podążania w stronę córki, w innej z kolei puszcza w naszym kierunku oko, dzieląc się humorystycznymi przemyśleniami o fanatyzmie religijnym. Ta cudowna i umiejętnie wyważona mikstura nie miałaby jednak racji bytu, gdyby nie Brendan Fraser, nomen omen, "zapaśnik", który w każdej scenie daje z siebie wszystko, jakby chciał dzięki niej obwieścić światu swoje zawodowe zmartwychwstanie. W moim prywatnym rankingu to najlepsze aktorskie tour de force od czasu fenomenalnego występu Anthony'ego Hopkinsa w Ojcu; Fraserowi nawet spod niezliczonych warstw hiperrealistycznej charakteryzacji udaje się zaoferować widzom jedyny w swoim rodzaju wgląd w to, co głównemu bohaterowi w duszy gra. Mimika twarzy, spojrzenie czy gestykulacja w jego wykonaniu są perfekcyjne. Choć pozostając w cieniu Frasera, fantastycznie radzą sobie inni członkowie obsady – z Sink na czele; jej Ellie przywodzi na myśl tykającą bombę, w dodatku zbudowaną ze wzajemnie wykluczających się postaw i zachowań. Odpowiedzialni za wspomnianą wcześniej charakteryzację wspinają się na wyżyny swoich umiejętności, a wtórują im operator Matthew Libatique, który doskonale radzi sobie z oddawaniem dusznej, klaustrofobicznej atmosfery opowieści, czy autor ścieżki dźwiękowej, Rob Simonsen, podkreślający stonowanymi tematami muzycznymi ekranowe wydarzenia.  Choć jednym z najjaśniejszych punktów Wieloryba jest warstwa dialogowa (scenarzysta nie tylko genialnie wplata w rozmowy bohaterów pęczniejące emocje, ale i czyni z nich intelektualno-egzystencjalne pojedynki wagi ciężkiej) to paradoksalnie ożywcza moc tego filmu uwidacznia się najlepiej w odbiorze mieszczącym się poza wszelkim słowem. Nie próbujcie więc klasyfikować uczucia, które zostaną w Was po seansie; niech pomocny będzie w tym inny cytat z Melville'a: "Najcudowniejszymi są zawsze te rzeczy, których nazwać nie sposób". Nie wiem, czy istnieje skuteczna metoda na to, aby Wieloryba uchwycić. Być może – szukając inspiracji w Moby Dicku – znacznie ważniejsze jest dziś samo podziwianie piękna, przychodzącego do nas wraz ze stworzeniem wyglądającym zupełnie inaczej niż w najśmielszych nawet wyobrażeniach. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że ta istota myśli, czuje, doświadcza i jeszcze ma dla ludzi przesłanie: "Jesteś niesamowity". Kimkolwiek jesteś. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj