Wieloryb to jeden z najbardziej poruszających filmów ostatnich lat z genialną rolą Brendana Frasera. Ta opowieść może sprawić, że zaczniecie się unosić.
Wieloryb to film, który Was uniesie – wysoko, gdzieś w stronę emocjonalnej stratosfery. W trakcie seansu przemierzycie drogę od pełnego zanurzenia się w oceanie smutku po lot przez nieboskłon artystycznego doświadczenia rodem z innego, lepszego świata. Wielka to opowieść; przywraca wiarę w ludzi jak mało która produkcja w najnowszej historii X Muzy, z potworną mocą uderzając w krzywdzący sposób, w jaki często chcemy postrzegać drugiego człowieka. Tak doskonale rozpisanych dramatów egzystencjalnych jest w dzisiejszym kinie jak na lekarstwo. Nie nastawiajcie się jednak na hermetyczne studium psychologiczne; triumfalnie powracający za kamerę
Darren Aronofsky dzieli się przecież z widzami bodajże najprzystępniejszym obrazem w całej swojej filmografii. Uniwersalny przekaz tej historii jest bezpośrednią konsekwencją jej osadzenia na doskonale nam znanych fundamentach humanizmu i prawdach wypływających z przypowieści biblijnych. Dzięki temu
Wieloryb staje się jednym z najbardziej poruszających filmów ostatnich lat, wyjątkową lekcją z empatii i radzenia sobie z niemożliwym do zniesienia cierpieniem. Ogromna w tym zasługa
Brendana Frasera, który po długim okresie zawodowego upadku wraca w glorii i chwale, grając bezsprzecznie najlepszą rolę w swojej karierze – taką, która z miejsca wynosi go na aktorski Olimp. To głównie dzięki niemu
Wieloryb przepełni Wasze umysły i nie pozwoli o sobie zapomnieć. Raz jeszcze odkryjecie starą prawdę Hermana Melville'a: "Ciało moje to jedynie osad lepszej części mojej istoty".
Oparta na sztuce będącego również scenarzystą filmu
Samuela D. Huntera opowieść dokumentuje pięć dni życia chorobliwie otyłego Charliego (Fraser). Główny bohater jest uwięziony w swoim monstrualnym ciele do tego stopnia, że samodzielnie nie potrafi postawić choćby kroku, w czasie prowadzonych przez siebie wirtualnych zajęć z kreatywnego pisania nie włącza kamery laptopa, wstydząc się własnego wyglądu, a jego podwyższone do niespotykanego poziomu ciśnienie krwi, problemy z oddychaniem i nawroty ucisków w klatce piersiowej wyraźnie sugerują, że protagonista w każdej chwili może umrzeć. Wie o tym doskonale pielęgniarka Liz (
Hong Chau), jedyna osoba, która opiekuje się mężczyzną. Fizyczna męka Charliego trwa już dziewięć długich lat; jej traumatyczne źródło odkrywamy stopniowo, gdy w mieszkaniu bohatera mniej lub bardziej przypadkowo zaczną pojawiać się nowe postacie: przekonujący o zbliżającym się końcu świata i potrzebie religijnej odnowy młodzian Thomas (
Ty Simpkins) i Ellie (
Sadie Sink), odstręczająca sposobem bycia córka protagonisty, której próba nawiązania kontaktu z ojcem ma początkowo wyłącznie egoistyczne podwaliny. Z biegiem czasu zdamy sobie sprawę, że czworo bohaterów dźwiga na swoich barkach krzyż tragicznych wydarzeń z przeszłości, a wzajemne konfrontacje są dla nich osobliwą terapią grupową. Aronofsky nie prowadzi nas jednak w stronę happy endu; ton tej historii nadają przecież powtarzane jak mantra fragmenty tajemniczego eseju na temat
Moby Dicka. Osoba, która go napisała, uważa, że Melville pokazał kunszt w opisach wielorybów, "oszczędzając nam swoich żałosnych doświadczeń"; wieloryb ze wspomnianego tekstu to także stworzenie niezdolne do uczuć, nieuchronnie zmierzające do końca marnej egzystencji. Powtórzcie te słowa, patrząc na twarz Charliego – głos może Wam się załamać.
Nie jestem pewny, czy w ostatnich latach X Muza była tak bliska uchwycenia istoty doświadczenia transcendentnego, jak właśnie w najnowszym dziele Aronofsky'ego.
Wieloryb traktuje więc o przekraczaniu granic, szeroko pojętym przejściu: z ciała do ducha, z łańcuchów własnych ograniczeń do emocjonalnego wyzwolenia, z piekła do czyśćca egzystencji, z przeszłości do przyszłości, z "ja" do "ty" bądź "my". Reżyser z mistrzowską precyzją kreśli przed nami świat przepełniony samotnością, poczuciem beznadziei i niemalże namacalnym bólem; w tej przerażająco pesymistycznej wizji rzeczywistości przebłyski nadziei są tak subtelne, jak i nieuchwytne - to drobinki piękna zaklęte choćby w życiowym optymizmie głównego bohatera, który w ramach straceńczej szarży pragnie wzbudzić w drugim człowieku przekonanie o wyjątkowości każdego z nas. Z pełną mocą należy podkreślić, że otyłość Charliego, nawet pomimo szokujących scen ukazujących jego nagie, monstrualne ciało czy kompulsywne próby zaspokojenia głodu, nie jest motywem przewodnim
Wieloryba; to raczej wyłożona z unikalną wrażliwością metafora egzystencjalnego zniewolenia i zarazem narracyjna platforma do poszukiwania sposobu na zakończenie gehenny codzienności. Wybrzmiewająca tym dobitniej, że napędza ją intensywność akcji i nieustannie zmieniający się środek ciężkości w interakcjach głównych bohaterów. Żal idzie tu ramię w ramię z gniewem, wstyd z empatią, a łagodna natura Charliego kontrastuje z żywiołowym zachowaniem Ellie i Liz. Wszystko to zostaje rozpisane pod dyktando teatralnej konwencji, którą Aronofsky – systematycznie wlewając w postacie pokłady empatii i nawarstwiając w nich chcącą znaleźć ujście rozpacz – przeobraża w kameralny dramat o potężnej sile oddziaływania na widza.
Twórca produkcji operuje całym spektrum emocji, dzięki czemu ma totalną kontrolę nad rodzącymi się w umyśle odbiorcy uczuciami. W jednej scenie potrafi chwycić za gardło, ukazując próbę wstania Charliego z fotela i podążania w stronę córki, w innej z kolei puszcza w naszym kierunku oko, dzieląc się humorystycznymi przemyśleniami o fanatyzmie religijnym. Ta cudowna i umiejętnie wyważona mikstura nie miałaby jednak racji bytu, gdyby nie Brendan Fraser, nomen omen, "zapaśnik", który w każdej scenie daje z siebie wszystko, jakby chciał dzięki niej obwieścić światu swoje zawodowe zmartwychwstanie. W moim prywatnym rankingu to najlepsze aktorskie tour de force od czasu fenomenalnego występu
Anthony'ego Hopkinsa w
Ojcu; Fraserowi nawet spod niezliczonych warstw hiperrealistycznej charakteryzacji udaje się zaoferować widzom jedyny w swoim rodzaju wgląd w to, co głównemu bohaterowi w duszy gra. Mimika twarzy, spojrzenie czy gestykulacja w jego wykonaniu są perfekcyjne. Choć pozostając w cieniu Frasera, fantastycznie radzą sobie inni członkowie obsady – z Sink na czele; jej Ellie przywodzi na myśl tykającą bombę, w dodatku zbudowaną ze wzajemnie wykluczających się postaw i zachowań. Odpowiedzialni za wspomnianą wcześniej charakteryzację wspinają się na wyżyny swoich umiejętności, a wtórują im operator Matthew Libatique, który doskonale radzi sobie z oddawaniem dusznej, klaustrofobicznej atmosfery opowieści, czy autor ścieżki dźwiękowej,
Rob Simonsen, podkreślający stonowanymi tematami muzycznymi ekranowe wydarzenia.
Choć jednym z najjaśniejszych punktów
Wieloryba jest warstwa dialogowa (scenarzysta nie tylko genialnie wplata w rozmowy bohaterów pęczniejące emocje, ale i czyni z nich intelektualno-egzystencjalne pojedynki wagi ciężkiej) to paradoksalnie ożywcza moc tego filmu uwidacznia się najlepiej w odbiorze mieszczącym się poza wszelkim słowem. Nie próbujcie więc klasyfikować uczucia, które zostaną w Was po seansie; niech pomocny będzie w tym inny cytat z Melville'a: "Najcudowniejszymi są zawsze te rzeczy, których nazwać nie sposób". Nie wiem, czy istnieje skuteczna metoda na to, aby
Wieloryba uchwycić. Być może – szukając inspiracji w
Moby Dicku – znacznie ważniejsze jest dziś samo podziwianie piękna, przychodzącego do nas wraz ze stworzeniem wyglądającym zupełnie inaczej niż w najśmielszych nawet wyobrażeniach. Nie mam za to żadnych wątpliwości, że ta istota myśli, czuje, doświadcza i jeszcze ma dla ludzi przesłanie: "Jesteś niesamowity". Kimkolwiek jesteś.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h