Dobrze znamy historię M. Nighta Shyamalana. Wprawił wszystkich w osłupienie filmem „The Sixth Sense” z 1999 roku, zawieszając sobie przy tym poprzeczkę tak wysoko, że później z różnym skutkiem próbował temu osiągnięciu dorównać. Z każdym kolejnym obrazem czuć było presję, jaka ciążyła na jego barkach. Pomysłów wystarczyło jeszcze na kilka tytułów wartych uwagi. Był świetny „Unbreakable” oraz solidne - acz niepozbawione wad - „Signs” i „The Village”. Potem jednak rozpoczęła się seria artystycznych i komercyjnych porażek. „The Visit” tę złą passę wreszcie kończy. Jasne, najnowszy film reżysera nie jest przez wszystkich uwielbiany i zbiera mieszane recenzje, ale wydaje mi się, że większość głosów krytycznych bazuje głównie na argumencie: „Bo to Shyamalan”. Widać jednak w jego najnowszym obrazie coś, czego dawno twórcy brakowało – pewien luz i niczym niekwestionowaną swobodę ruchów. Nie jest tajemnicą, że większość tej produkcji sfinansował sam dzięki gaży, którą otrzymał za nieudane „After Earth”. Shyamalan mógł więc zrobić ze swoim dzieckiem wszystko, co tylko chciał. Stworzył nawet trzy wersje skończonego filmu. Jedna była rasowym horrorem, a inna komedią. Stanęło na czymś pomiędzy – przesiąkniętym humorem thrillerze z nutką absurdu. [video-browser playlist="748225" suggest=""] „The Visit” to bardzo kameralny film (kosztował tylko 5 mln dolarów), w którym główne role powierzono nikomu nieznanym nastolatkom. Historia skupia się na rodzeństwie, które wyjeżdża na prowincję, aby spędzić tydzień z dziadkami, których nigdy w swoim życiu nie widziało. Nie mija zbyt wiele czasu, zanim wokół dzieciaków zaczynają dziać się dziwaczne rzeczy. M. Night Shyamalan to naprawdę utalentowany reżyser i tutaj to udowadnia. Nie jest skrępowany wytycznymi studia filmowego czy tworzeniem scen z wszechobecnym CGI. Wraca do podstaw – kilku aktorów, jednej lokalizacji i klimatycznej atmosfery. W dodatku świetnie się bawi, żonglując gatunkami. Jest tu trochę z kina grozy czy wspomnianej wyżej komedii, ale też rodzinnego dramatu. No i przecież to też produkcja meta – film w filmie. Jedna z postaci nawet na moment nie rozstaje się ze swoja kamerą, kręcąc dokument o swojej familii. Czyli żeby było zabawniej, „The Visit” to obraz stworzony z wykorzystaniem techniki found footage. Ale to działa i ani przez moment nie irytuje. Brawa należą się też za casting. Pochodząca z Australii Olivia DeJonge (być może przyszła gwiazda kina) i Ed Oxenbould spisali się na medal. Świetni też byli Deanna Dunagan i Peter McRobbie jako bardzo osobliwa starsza para. Nie znajdziemy w dialogach łopatologii, a w kreacjach sztuczności. I szukano chyba aktorów, którzy mają dryg do improwizacji. Nie twierdzę, że „The Visit” to dzieło nadzwyczaj oryginalne i w jakiś sposób przełomowe, ale fajnie przeplata ze sobą różne znane schematy i – przede wszystkim - nie traktuje siebie zbyt poważnie, co było gwoździem do trumny kilku poprzednich widowisk Shyamalana. Bardzo przyjemna rozrywka.  

Recenzja powstała dzięki uprzejmości kina Helios w Sosnowcu

Źródło: materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj