Cezar (Andy Serkis) i jego klan stara się wieść spokojne życie w ukrytej w głębi lasu bazie. Ten spokój zostaje brutalnie przerwany przez żołnierzy walczących pod wodzą bezwzględnego Pułkownika (Woody Harrelson). Dokonują oni rzezi, w wyniku której Cezar postanawia odłączyć się od stada, które wyrusza w poszukiwaniu nowego domu. Sam zaś rozpoczyna tropienie przywódcy ludzi, by odpłacić mu za ból, jaki sprawił jego najbliższym. Wojna o planetę małp to znakomite zwieńczenie trylogii zapoczątkowanej w 2011 roku przez Ruperta Wyatta Rise of the Planet of the Apes. Matt Reeves przejął projekt i znakomicie rozwinął historię, w której ludzie z ofiar stają się agresorami. W trakcie trzech części role zaczynają się odwracać. Małpy stają się pokojowo nastawioną grupą, która pragnie jedynie żyć w spokoju. Jednak ludzkość nie daje im takiej możliwości. Wirus coraz szybciej zaczyna się rozprzestrzeniać, sprawiając, że rasa ludzka przeżywa regres. Tok wydarzeń sprawia, że Cezar odchodzi od swojej polityki, a swoimi działaniami i zachowaniem coraz bardziej zaczyna przypominać niegdyś znienawidzonego przez siebie Koby – małpy, której za rewanżyzm sam odebrał życie. Teraz zaczyna postępować tak samo. Co ciekawe, w tej opowieści widz staje właśnie po stronie Cezara, a to dzięki znakomitemu antagoniście granemu przez Woody’ego Harrelsona. Ogolony na łyso, trochę niezrównoważony przywódca wyszkolonego pułku wojskowego przypomina bardzo pułkownika Waltera E. Kurtza z Apocalypse Now Francisa Forda Coppoli. Andy Serkis, dzięki technologii motion capture, świetnie tworzy postać Cezara. Stawia bardziej na ekspresję twarzy głównego bohatera niż na jakieś przejmujące dialogi czy przemowy. I to działa. Niektóre sceny rozegrane w ciszy wywołują u widza ciarki na plecach. To już kolejna świetna rola tego aktora, który niczym kameleon tworzy nowe postaci silnie oddziałujące na emocje widzów. Matt Reeves w kreślonej przez siebie historii jest w końcu współautorem scenariusza, nawiązuje również do obecnej sytuacji politycznej w Europie i USA. Mamy chociażby „emigrantów” trzymanych w obozach, którzy są wykorzystywani jako tania siła robocza do budowania… muru. Kolejnym elementem, który czyni ten film wartym obejrzenia, jest muzyka skomponowana przez Michaela Giacchino. Potęguje emocje, zwłaszcza w scenach batalistycznych, których mamy sporo. War for the Planet of the Apes nie jest jednak filmem wolnym od błędów. Nie zdradzając szczegółów, mogę powiedzieć, że baza dowodzona przez Pułkownika jest chyba najsłabiej strzeżonym obiektem wojskowym na świecie. Gdy widz obserwuje, co tam się dzieje, przeciera oczy ze zdziwienia. Brakuje też w tym całym zmilitaryzowanym świecie kogoś, kto trzeźwym okiem spojrzałby na to, co się dzieje dookoła. Ludzie przez dowódcę są raczej wykorzystywani jako mięso armatnie i ślepo wykonują rozkazy swoich przełożonych, nawet jeśli polegają one na podniesieniu ręki na swoich kolegów. Patrząc na to wszystko, widz nie ma złudzeń, dlaczego to rasa ludzka przegrała, jak wiemy z wersji z 1968 roku, walkę o naszą planetę. Produkcja w reżyserii Matta Reevesa to pierwszy blockbuster tego lata, na który faktycznie warto się wybrać do kina.      
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj