Thor jest moją ulubioną postacią z tego uniwersum. Lubię jego humor, nieokrzesanie połączone z potężną posturą. Swoim młotem sieje zniszczenie, uśmiechem zniewala kobiety, a konfliktami z bratem zapewnia świetną rozrywkę. Dodatkowo, przygody Asgardczyka są jedynymi z serii, w których mogę przymknąć oko na głupoty i nieścisłości – w końcu to historia o bogach i nieznanych nam krainach, więc mogą one rządzić się swoimi prawami.
Idąc więc do kina na kontynuację "Thora" warto się uzbroić w owy dystans, bo widza czeka festiwal głupoty. Film bowiem stąpa po cienkim lodzie oddzielającym porządne, marvelowskie kino o superbohaterach od autoparodii. Nawiązań do poprzednich produkcji mamy ogrom i dosłownie wszystkie pełnią rolę humorystyczną (ta z Kapitanem Ameryką jest fantastyczna!). Uważam jednak, że tych komediowych przerywników jest aż zanadto – moment, w którym świat się wali i ważą się losy ludzkości, a nordycki bóg robi sobie przejażdżkę metrem może i jest zabawny, lecz podobne akcje z czasem zaczynają irytować.
To, co w Thor: Mroczny świat wypada dobrze, to oczywiście widowiskowość. Sceny bitew robią wrażenie, miło popatrzeć jak Thor posługuję się Mjollnirem i obraca w pył swoich przeciwników. Mamy nawet okazję zobaczyć samego Heimdalla, strażnika Tęczowego Mostu w akcji! Walki te są okraszone porządnymi efektami specjalnymi, wygląda to bardzo dobrze, szczególnie w trójwymiarze.
Drugim jasnym punktem filmu jest oczywiście Loki. Miłość fanów do złego bohatera zmusiła twórców do tego, by zagościł on tym razem na ekranie na dłużej. I trzeba przyznać, że gdyby nie przybrany brat Thora, obraz straciłby bardzo wiele. Tom Hiddleston jest niesamowicie charyzmatycznym aktorem, świetnie kreuje swoją rolę – inteligentnego, przebiegłego łotra, który ze zdradzieckim uśmiechem rusza naprzeciw największym niebezpieczeństwom. Na szczęście Chris Hemsworth nie ustępuje swojemu koledze. Może nie jest tak utalentowany jak Anglik, ale swoim urokiem i potężnym głosem świetnie wciela się w boga piorunów. Oglądając ich razem, czuć między nimi chemię – pomieszanie miłości z nienawiścią; ufności z podejrzliwością. Szkoda tylko, że postacie nie są na tyle dobrze rozpisane, by przykuć do ekranu.
No właśnie – bo Thor: Mroczny świat jest filmem okropnie napisanym. Widać to już od pierwszej sceny po prologu, gdy widzimy konfrontację Lokiego i Odyna. Mimo tego, że na ekranie obserwujemy dwójkę wybitnych aktorów (w rolę króla Asgardu ponownie wcielił się sir Anthony Hopkins), to moc gdzieś się ulatnia. Gniew ojca jest ledwie odczuwalny, a dwulicowy uśmiech Lokiego musimy brać na wiarę. Większość dialogów jest fatalnie skonstruowana i ciężko jest mi sobie przypomnieć chociaż jeden błyskotliwy moment w tych wymianach zdań. Jedyne, co pozostaje w głowie to parę sytuacyjnych żartów oraz fakt, że w Asgardzie mówi się nienaganną angielszczyzną. Pomijam już czarny charakter, który jest… no właśnie. Po prostu "jest". Malekith to antagonista płaski, miałki, nieatrakcyjny. Już w ostatniej odsłonie "Iron Mana" dostaliśmy nauczkę, że główny zły musi być ciekawą postacią, inaczej film strasznie traci siłę przyciągania. Ten błąd powtarza się także w nowym "Thorze". Historia Malekitha nie porywa, jego plan zniszczenia świata ani grzeje, ani ziębi. Przecież wszyscy wiemy, jak to się skończy (toż to film o superbohaterach!) więc cały ciężar spoczywa na barkach samej postaci! W tym wypadku jest to kompletna klapa.
Drugim problemem jest aktorstwo. Rozumiem, że Ian i Darcy, czyli para stażystów, mają być odskocznią od powagi ukazywanych wydarzeń, lecz wychodzi im to słabo. W połączeniu z fatalnym wręcz scenariuszem dostajemy prostacki wątek, zbudowany z tak ogromnej masy klisz, że nawet nie można go nazwać parodią – to są po prostu źle wykreowane postacie (przypomnijcie sobie naukowców z Pacific Rim – niby podobny schemat, jednak wykonanie o niebo lepsze). Najbardziej bolą mnie kreacje Natalie Portman i Stellana Skarsgarda, które wydają się całkowicie wyzute z jakichkolwiek cech charakteru. Jane rozpoczęła łańcuch wydarzeń ukazanych w filmie, ale gdyby nie to, byłaby zbędnym elementem fabuły. Jej postać nie wnosi niczego ciekawego, jest zagrana fatalnie, jakby aktorce (zresztą bardzo utalentowanej) nie chciało się w ogóle popracować nad tą postacią. Podobnie jest z osobą Erika Selviga, który przez większość filmu jest jedynie drobną atrakcją, odskocznią od głównego wątku, by pod koniec tylko troszkę się zrehabilitować. Nie zmienia to faktu, że te bohaterowie drugoplanowi są nudni i pozbawieni jakiegokolwiek wdzięku.
A jednak Thor: Mroczny świat ogląda się przyjemnie. Częściej widz głośno się śmieje, niż trzyma oparcia fotela, lecz taka już specyfika kinowego uniwersum Marvela. Więcej humoru, mniej dramaturgii i powagi. Według mnie film na tym sporo traci, bo zamiast otrzymać epicką historię, która w dobry sposób pokazywała nam odmienność innych światów od naszego własnego, to po raz kolejny oglądam blondwłosego rycerza, który zakochując się, nie bierze pod uwagę tego, że przeżyje partnerkę o kilka tysięcy lat. Brak powagi zabija marvelowskie uniwersum. Ile jeszcze filmów musi powstać, by włodarze studia to wreszcie dostrzegli?
Nie jestem zawiedziony filmem Alana Taylora, ale uważam, że twórców stać było na więcej. Strasznie nudny antagonista i okropnie napisane dialogi to największe wady filmu. Na szczęście jest Thor, Loki i humor charakterystyczny dla produkcji Marvela. To jednak trochę mało, by uznać to dzieło za dobre. Na szczęście kolejna część "Thora" jak i nowi "Avengersi" zapowiadają się przyzwoicie. By się o tym przekonać, pamiętajcie, by nie wstawać z foteli podczas napisów końcowych.