Wolfenstein Youngblood miał wszystko, żeby stać się doskonałą grą dla kooperacji. Miał zadatek na świetny gameplay, bo od rebootu z 2014 roku ten trzyma wysoki poziom. Miał zadatek na całkiem przyjemną oprawę graficzną, bo poprzednie tytuły pokazały, że z obecnych konsol można jeszcze coś wykrzesać. I wreszcie miał zadatek na świetną grę w kooperacji. Finalnie w grze znajdziemy po trochę wszystkiego, ale nie w takich wystarczających ilościach, żeby móc rzec, iż Wolfenstein Youngblood to gra trzymająca poziom poprzedniczek.
Kooperacyjny Wolfik
Na papierze nie można marzyć o czymś lepszym, jak ten właśnie tytuł. Z jednej strony doskonała akcja, w której po raz pierwszy oficjalnie strzelamy do nazioli, a nie jakiejś wyimaginowanej frakcji, która nazistów tylko udaje, z drugiej cała otoczka fabularna z tajemniczym zaginięciem BJ-a i symbolicznym przekazaniem pałeczki dla jego córek Soph i Jess. Do tego należy zaliczyć również bardzo udaną rozgrywkę z minionych odsłon – przepis na sukces murowany. Tyle tylko, że w tym przypadku tego sukcesu obwieścić nie można. Zabrakło tego „czegoś”, co w moich oczach uznałoby grę za przynajmniej tak samo dobrą, jak poprzednie.
Tyle papier, a jak wygląda rzeczywistość? Tak różowo nie jest. W Wolfenstein Youngblood postawiono na grind, w dodatku jakiś taki dziwny. Nowy Wolfenstein to taki loot-shooter, tyle tylko, że bez lootu. Gra zmusza gracza do ciągłego grindowania i levelowania postaci poprzez wykonywanie misji fabularnych, pobocznych oraz zleceń, ale w zamian za to nie daje wiele o siebie. Otrzymujemy jedynie kolejne punkciki potrzebne do rozwoju naszej postaci i w zasadzie tyle. Sam grind jest dziwny, bo o ile w innych grach z tym elementem, grindujemy po to, aby móc pokonać jakiegoś z twardszych przeciwników, o tyle w nowym Wolfie wraz z podniesieniem poziomu naszej bliźniaczki podnosi się także poziom naszych przeciwników. Dostrzegacie więc tutaj błędne koło? Grindujemy kilka poziomów, by pokonać nazistę, u którego widzieliśmy poziom wyższy od naszego, bo po powrocie w to samo miejsce, ale z levelem postaci wyższym, znów zobaczyć taki sam obrazek.
W kooperacji ze znajomymi jakoś można to przeboleć, bo strzela się naprawdę fajnie, ale grając wspólnie ze sztuczną inteligencją, która kieruje poczynaniami drugiej z sióstr, nie jest to takie angażujące.
Nazista - gąbka na pociski
W Wolfenstein Youngblood nie chodzi o fabułę, bo ta jest ledwie zarysowana. Coś tam się dzieje, ale nie przykuwa to szczególnej uwagi. Dwie siostry ruszają do Paryża, bo tam miał się udać ich ojciec. Bliźniaczki muszą sobie wystrzelać drogę, by poznać prawdę, co tak właściwie się stało, że pewnego dnia z farmy zniknął Blazkowicz. Tutaj chodzi o strzelanie. I tego strzelania nie brakuje. Jest jego bardzo, bardzo, bardzo i raz jeszcze… bardzo dużo.
Naziści, do których łupiemy, są jak gąbki na pociski. Co w zasadzie jest wadą, bo trzeba nie raz i nie dwa wpakować po kilka magazynków w opryszków, żeby pozbyć się ich pancerza, a dopiero później zadawać konkretne obrażenia. Finalny boss to natomiast spore przegięcie.
Owszem, zawsze mamy możliwość ominięcia przeciwników, albo ich cichą eliminację, ale koniec końców i tak dochodzimy do miejsca, w którym potyczka jest nieunikniona. Pół biedy, jak mamy pod ręką spory zapas ammo, ale zdarza się, że tak nie jest. W szczególności tak nie jest, kiedy poniesiemy zgon.
Nasze bohaterki, niezależnie, czy gramy w kooperacji, czy solo, mają współdzielone życia. Kiedy jest się rannym, druga osoba musi nas ratować, inaczej następuje zgon i jedno serduszko symbolizujące życie znika. Kiedy znikną wszystkie trzy, zaczynamy od ostatniego punktu kontrolnego. Niby rozwiązanie logiczne, ale twórcy zapomnieli o jednej rzeczy – odradzają się przeciwnicy, ale nie odradzają nam się pestki. Także rozgrywka znów staje się trudniejsza, bo od checkpointu do miejsca w którym zginęliśmy czasem jest sporo do przejścia. Przeciwnicy ci sami, ale amunicji znacznie mniej, albo wcale (w zależności, z jaką zasobnością ammo ponieśliśmy śmierć).
Déjà vu
Wątek fabularny gry sprowadza się do tego, aby zdobyć dane wywiadowcze z czterech baz nazistów znajdujących się różnych miejscach Paryża w alternatywnej rzeczywistości. Wszystkie, co do joty, mimo tego iż teoretycznie powinny być inne, mają jednakową strukturę, gdzie na końcu czeka ans potyczka z sub-bossem. W każdej z nich po przejściu kilku korytarzy i pomieszczeń finalnie kończymy w windach. To w jednej, to w drugiej, i kolejnej, i kolejnej, aby na szczycie zdobyć potrzebne nam informacje. Wcześniej jednak trzeba ukatrupić wielkiego robota. Efekt deja vu jak na dłoni, a bardziej właściwym byłoby napisać ctrl + c i crtl + v.
Pamiętacie, jak Machine Games obiecało, że na ukończenie gry będziecie potrzebowali nawet 30 godzin? Nie kłamali. No może trochę naciągnęli rzeczywistość, bo wątek fabularny aż tak długi nie jest, ale żeby przebrnąć do końca, trzeba porobić parę zleceń w otwartym świecie gry. Zdania te chociaż noszą różne nazwy i mają inne cele, w praktyce sprowadzają się do tego samego, czyli wymordowania wszystkiego co się rusza i odszukania wspomnianego w zleceniu przedmiotu, osoby, itp. To właśnie to sztuczne wydłużanie rozgrywki sprawia, że licznik czasu gry bije. Tylko strzelanie i zabawa z kumplem w kooperacji sprawiła, że nie ziewałem przy grze jak kot. Formuła Wolfenstein Youngblood może wynudzić.
Z wielkim entuzjazmem podszedłem do Youngblood i się sparzyłem. Oczekiwałem dobrego Wolfa, a dostałem… to. Zupełnie nie tego się spodziewałem i jestem zawiedziony produkcją. Infantylne bohaterki do mnie nie przemawiają. Model rozgrywki również mi nie podszedł – są lepsze loot-shootery na rynku. Fabuła tak słaba, a liczba przerywników znikoma, że nawet twórcy nie byli w stanie sklecić z nich dobrego zwiastuna, nie przemawiają za sięgnięciem po tę grę. Tak, ktoś powie, że to tylko spin-off głównej serii i ma rację. To spin-off i mam nadzieję, że ten eksperyment – bo tak trzeba ten tytuł nazwać – nie rozleje się na kolejną pełnoprawną odsłonę serii – bo będzie to prawdziwy dramat dla Blazkowicza i jego fanów. Jedynym naprawdę dobrym elementem gry jest strzelanie. Tutaj twórcy się postarali i trzeba ich za to pochwalić. Reszta zdecydowanie odstaje od tego, co przedstawiały sobą poprzednie tytuły z serii.