Współczesna rodzina swoje lata świetności ma już dawno za sobą, więc trudno było oczekiwać, że finał serialu nawiąże pod względem komediowym do tamtych czasów. I faktycznie dwa ostatnie odcinki wzniosły się na wyżyny swoich możliwości tego sezonu, który, delikatnie i kurtuazyjnie mówiąc, można ocenić jako średni. Głównym motywem podwójnego finału była wyprowadzka. W przypadku Mitchella i Camerona sytuacja, w której się znaleźli, była wręcz pożądana. Mimo to zaskakiwała, bo wydawało się, że ten rozdział w ich życiu został zamknięty poprzez adopcję nowego dziecka. Natomiast wątek młodzieży gromadnie opuszczającej domowe gniazdka był naciągany i poprowadzony bardzo pośpiesznie. Jednak ten motyw był dobrym pomysłem, aby w naturalny, a zarazem słodko-gorzki sposób pożegnać się z bohaterami serialu. Pierwszy z tych finałowych odcinków (czyli siedemnasty) był nieco lepszy od drugiego, ponieważ miał mniej zgrzytów oraz kilka milszych scen w charakterystycznym stylu tego serialu. Mowa tu na przykład o rozmowie, w której z reguły niezbyt wrażliwy Jay na swój sposób przeżywa rozstanie z rodziną i podbudowuje Glorię. Albo Phil i Claire stają się sentymentalni w związku z wyprowadzką dzieci. I oczywiście wsparcie Mitchella w decyzji o spełnieniu marzeń Cama rozczulało. Dodatkowo też rozbawiało, gdy okazało się, że Mitch wcale nie jest zadowolony z sytuacji, a późniejsze karaoke miało ten kiczowato-żartobliwy klimat. Poza tym Alex, jako jedyna obok rodziny Tucker-Pritchett otrzymała całkiem satysfakcjonujące zamknięcie jej wątku. Nie chodzi tu o wyjazd do Szwajcarii, lecz o jej powrót do kariery naukowej i połączenie w parę z Arvinem. Miało to sens, a przy okazji przyniosło nieco humoru, bo ta dwójka działa na siebie specyficznie. Mieszanka skrępowania i chemii między postaciami wywoływała uśmiech na twarzy. Niestety pozostali bohaterowie nie doczekali się tak rozbudowanego zamknięcia ich wątków (może poza dojedzeniem słynnego sosu Glorii). Ograniczono się do jednego zdania na temat reszty postaci, co nie jest wystarczające, jak na finał serialu. W drugim odcinku twórcy zaczęli trochę wydziwiać. Dowcip sióstr na Luke’u nie bawił, choć uczuciowa końcówka filmiku przypomniała o niechybnie zbliżającym się zakończeniu serialu. Również motyw listów nie śmieszył. Jedynie włamanie Claire i Mitchella po statuetkę i taniec na lodzie przywoływał wspomnienia o ich wspólnych przygodach i opowieściach z nastoletniej przeszłości, których często mogliśmy słuchać przed kamerą. Z kolei Jay uczący się hiszpańskiego, który wydawał się nieswój, to typowy żart z zabawnym zwrotem akcji i happy endem. Temu wątkowi udało się nawet wybronić w porównaniu z pozostałym. Tak naprawdę jedyną rzeczą wartą zapamiętania w tym odcinku była sama końcówka. Można było się wzruszyć, widząc całą rodzinę w ostatnim uścisku. A wygaszanie świateł wejściowych oraz najazd kamery na zdjęcia wiszące na ścianie podczas napisów dopełniło tą poruszającą chwilę pożegnania.
fot. materiały prasowe
Ten podwójny finał serialu może nie był najwyższych lotów, ale był na tyle dobry, aby po seansie jeszcze przez kilka minut wspominać z sentymentem tyle lat oglądania tej oryginalnej komedii. Szkoda, że nie zobaczyliśmy w tych odcinkach po raz ostatni Peppera (był tylko Ronaldo), siostry Cama albo Stelli. Również nie zaszkodziłoby jakieś nawiązanie do Fizbo czy pokazanie magicznej sztuczki przez Phila. Ale to można wybaczyć twórcom, że nie wcisnęli tego na siłę do finału, ponieważ w trakcie jedenastego sezonu dostaliśmy kilka odwołań do tych motywów. Zresztą podczas tej serii parę razy znalazło się miejsce na inne wspominki, na przykład gdy powrócił sterowany samolot czy wcielanie się w swoje alter ego przez Claire i Phila. Nie było to aż tak śmieszne, jak w poprzednich sezonach, ale wartościowe z sentymentalnego punktu widzenia. I w taki sposób kończy się przygoda z tym wyjątkowym serialem o patchworkowej rodzinie, która w pigułce reprezentuje amerykański styl życia. Na przestrzeni lat podejmowano wiele ciekawych zagadnień, jak rodzicielstwo, konsekwencje rozwodów, dorastanie, homofobia czy też pracoholizm. Również pojawił się temat zderzenia kulturowego, gdzie załatwiono przy okazji sprawę ewentualnych oskarżeń o wybielanie rodziny (Gloria z Kolumbii, a Lily z Wietnamu). I oczywiście wprowadzenie przesympatycznej pary gejów, którzy zaadoptowali dziecko przed tym, kiedy zaczęło to być „modne”, było wydarzeniem przełomowym w amerykańskiej telewizji. Współczesną rodzinę jednak najbardziej wyróżniał przystępny i lekki styl, w jakim był kręcony, czyli mokument, a burzenie czwartej ściany dodawało mu humoru. Ale przede wszystkim to idealnie trafiona obsada (Ed O'Neill przestał być kojarzony tylko z Alem Bundym) sprawiła, że widzowie pokochali tych wyrazistych bohaterów. I tak naprawdę to dzięki nim ten serial, gdy już po mniej więcej sześciu sezonach mocno wyczerpał pomysły fabularne, a dzieciaki podrosły, był wciąż znośny. Już tak nie śmieszył, ale wciąż można było od czasu do czasu obejrzeć wesołe momenty poprawiające nastrój. Chociażby dla przezabawnych Mitchella i Camerona zagubionych na lotnisku warto było przemęczyć pół sezonu. Ponadto Współczesna rodzina potrafiła też uderzyć w nieco poważniejsze tony, gdy na przykład uśmiercono DeDe. Podobna sytuacja powtórzyła się także w finałowym sezonie, kiedy pożegnano Franka, co było dużym zaskoczeniem. Mimo to serial w jedenastej serii już dogorywał, więc decyzja o jego zakończeniu była słuszna i zasadna. Współczesna rodzina zawsze była pełna miłości i ciepła. Siłą tej komedii nie tylko był humor, ale także nacisk na temat akceptacji zmian w życiu. Dlatego ostatnie słowa Jaya, które słyszmy w tle, tak ładnie i mądrze zakończyły ten wyjątkowy serial, za którym będziemy tęsknić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj