Największa w tym zasługa oczywiście Clarke'a Duke'a. Jego Barry to idealne zastępstwo dla Jake'a. Jest inteligentny, a przy tym nieporadny życiowo. Autentycznie zabawny, z lekkim humorem - to, czego brakowało. Na szczęście scenarzyści chyba zrozumieli, że postać Jen nie jest ani trochę zabawna, a tworzenie żeńskiej odmiany Charliego to nie najlepszy pomysł - rolę jej ograniczono do minimum. Teraz sprawdza się znakomicie jako komentatorka aktualnych wydarzeń. Im mniej jej na ekranie, tym lepiej dla całego show.
Znakomicie nadal radzi sobie Alan. Wprowadzenie jego alter ego, Jeffa Strongmana, bawi cały czas, a od kiedy u jego boku stoi Gretchen, jest nawet lepiej niż wcześniej. Żeńska odmiana Alana idealnie się sprawdza i wydaje się być wprost wymarzona dla tego bohatera. Gorzej, że oczekuje ona szczerości. Scena, w której to mówi, sugeruje, że mogą być pewne problemy. Wiem, że serial bez Alana mieszkającego niczym karaluch w domu Waldena nie ma racji bytu, ale w ewentualnym finale życzyłbym mu ustatkowania się u boku takiej kobiety jak siostra Larry'ego.
Nadal mamy kontynuację wątku zazdrości Lyndsey. Opera mydlana musi trwać, ale na szczęście młodszy z braci Harperów woli swoją nową wybrankę - patrząc na to, jak wygląda w seksownej bieliźnie, wcale się temu nie dziwię. Kibicuję tej parze jak nigdy dotąd.
[video-browser playlist="635278" suggest=""]
Walden również ma swoje pięć minut. Kilka zabawnych scen jego uczuciowej nieporadności z okazji powrotu Kate daje nadzieję, że i ze Schmidta da się coś jeszcze wykrzesać. Nie oszukujmy się jednak - cała koncepcja geniusza, miliardera i życiowego niedorajdy jest po prostu słaba. Gdyby zrobiono z niego playboya na wzór Charliego, byłoby o wiele lepiej. Problemem nie jest brak starszego Harpera (choć to oczywiste), tylko brak wyrazistej postaci. O dziwo, taką rolę przyjął Barry, który zdaje się być - oprócz Alana - najbardziej charakterystyczny.
Znalazło się w odcinku kilka perełek. Żarty toaletowe śmieszą, podobnie jak wejście Barry'ego do mieszkania i udawanie syna Jeffa. Jego sceny z Lyndsey w łóżku również. Niestety trzeba wytknąć i parę wad. Larry, który początkowo wydawał się świetnym, inteligentnym, nieco poczciwym, ale jednak prawdziwym facetem, okazał się idiotą, któremu można wmówić niemal wszystko. Szczyt naiwności i "frajerstwa" Larry'ego jest wręcz nie do opisania i dorównuje chyba tylko głupocie Jake'a. A szkoda, bo pomysł na postać był całkiem niezły i stanowił dobre uzupełnienie w trójkącie miłosnym Alan-Lyndsey-Larry.
Osiemnasty odcinek Dwóch i pół to całkiem solidna rozrywka. Jest momentami zabawnie, momentami tak sobie, ale ogólnie dobrze się to ogląda. Trzymam kciuki za ten sitcom, bo utrzymuje się na antenie już jedenaście sezonów. Choć częściej myślę o tym, żeby już kończyć zabawę, a bohaterom dać szczęśliwe zakończenie, to wciąż coś przytrzymuje mnie przed ekranem. Dobry humor, magia bohaterów wymyślonym przez Chucka Lorre'a czy po prostu sentyment? Nieważne. Cieszmy się chwilą.... i w miarę dobrym odcinkiem.