X Men Apocalypse wpisuje się w tendencję „niedisnejowskich” filmów o super bohaterach. Jest widowiskowo, spektakularnie , a momentami nawet efektownie. Brakuje jednak iskry i błyskotliwości charakterystycznej prawie dla każdej ekranizacji komiksu wyprodukowanej przez Marvel/Disney.
Najnowsza odsłona historii o mutantach jest właśnie takim epickim widowiskiem, bogatym w robiące wrażenie efekty specjalne. Niestety przy tym wszystkim, fabuła schodzi na dalszy plan, a scenariusz jest pełen uproszczeń i błędów logicznych. Postacie są przeważnie jednowymiarowe, a akcja sztampowa i mało dynamiczna. Wydawać by się mogło że powyższe wady zdyskwalifikują produkcję Bryana Singera już na starcie, w trwającym właśnie wyścigu o trofeum najlepszego filmu o super bohaterach. Na szczęście tak się nie dzieje. Wszystkie te niedociągnięcia są oczywiście niebagatelne i poważnie wpływają na poziom obrazu, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że X-Men: Apocalypse ma pewne cechy, znacząco wyróżniające go na tle konkurencji i sprawiające, że Bryan Singer wciąż jest w peletonie. Pamiętając o słabszych punktach tej superprodukcji, przyjrzyjmy się jej niewątpliwym atutom.
Zachwyca przede wszystkim stylistyka obrazu, czyli dbałość o szczegółowe oddanie miejsca i czasu akcji. Podobnie jak w poprzednich dwóch filmach o mutantach, wydarzenia dzieją się w konkretnej epoce historycznej. Tym razem na warsztat zostały wzięte lata osiemdziesiąte, które (jak pokazał niedawno pewien serial Netflixa), wielu z nas darzy wielką estymą. Umieszczenie akcji filmu o super bohaterach, w tak konkretnym i charakterystycznym okresie to strzał w dziesiątkę. Bryan Singer podszedł niezwykle skrupulatnie do tematu i z dbałością o najmniejsze szczegóły oddał estetykę lat osiemdziesiątych. Osiągnął przy tym sukces artystyczny, bo dzięki temu, najnowszych X Menów ogląda się naprawdę przyjemnie, zapominając często o ich słabszych momentach. Wielu uważnych widzów z pewnością wyłapie zawoalowane szczególiki, stanowiące esencję tamtej epoki i skutecznie ubarwiające fabułę. Wystarczy wspomnieć utwór muzyczny towarzyszący scenie spotkania Angela z En Sabah Nurem. Pochodząca z płyty Killem’all!, debiutującej w tamtych czasach Metallicy, piosenka pod tytułem Four Horsemen, jest nierozerwalnie związana z latami osiemdziesiątymi i chyba po raz pierwszy została wykorzystana w jakimś wysokobudżetowym filmie. Tego typu zagranie to doskonały przykład na to, z jakim szacunkiem twórcy podchodzą do estetyki danej epoki.
Takich motywów jest dużo więcej. Bardzo dobrze też, że akcja filmu toczy się w różnych zakątkach świata. Oprócz Stanów Zjednoczonych odwiedzamy między innymi Niemcy, Egipt czy Polskę. Dzięki takim podróżom jeszcze bardziej wczuwamy się w estetykę tamtych czasów, która w każdym miejscu wygląda trochę inaczej. Oczywiście można trochę ponarzekać na stereotypowe podejście do naszego kraju, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że krótka historia Magneto i jego rodziny została poprowadzona w miarę prawidłowo, a krajobraz polskiej wsi i industrialnej fabryki wpłynął bardzo pozytywnie na ton opowieści. Szkoda tylko trochę tej łamanej polszczyzny, bo przy współczesnych możliwościach, można było ten segment dużo bardziej dopracować.
X Men Apocalypse zasługuje też na pochwały jeśli chodzi o scenografię i charakteryzację. Nie przypominam sobie do tej pory innej produkcji Marvela, która pod tym względem stałaby na tak wysokim poziomie, jak ostatnia odsłona historii o mutantach. Brian Singer jest perfekcjonistą. Zdając sobie sprawę, że pracuje na słabym scenariuszu, skupił się na dopracowaniu w najmniejszych szczegółach kwestii technicznych. Dzięki temu film ogląda się naprawdę znośnie. Podziwiając wygląd i moce mutantów, skupiamy się na efektach, zapominając o nijakiej fabule i mało ciekawych postaciach.
Przy niewątpliwych zaletach produkcji warto też wspomnieć o postaci Quicksilvera, który stał się tak jakby maskotką całej sagi. Sekwencja z jego udziałem w Przyszłość która nadejdzie, zyskała wielką popularność i stała się zdecydowanie najbardziej spektakularnym motywem tamtego filmu. W związku z tym, oczywistym był fakt, że twórcy zdecydują się ją powtórzyć i tym razem. W X-Men: Apocalypse, Quicksilver ma też swoje pięć minut. Scena z jego udziałem jest jeszcze bardziej widowiskowa i efektowna, być może trochę na granicy efekciarstwa. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowi on po raz kolejny jeden z najmocniejszych segmentów w filmie o mutantach. Większość gagów i błyskotliwych, zabawnych momentów dzieje się przy jego udziale, co świadczyć może o tym, że twórcy stawiają na tą postać i że w kolejnych częściach sagi odegra jeszcze większą rolę.
Powyższe zalety, mimo że znacząco działają na korzyść produkcji Briana Singera, nie są w stanie zawoalować niewątpliwych wad filmu. Niestety nie da się ukryć, że fabularnie obraz zupełnie się nie broni, prezentując sztampową historię, w której tradycyjnie, ci dobrzy pokonują tego złego. Mimo panteonu ciekawych postaci, twórcy nie zdecydowali się pokazać ich wnętrza, rozwinąć osobowości czy naświetlić motywów działań. Trudno powiedzieć kto wypadł gorzej – X-Men czy jeźdźcy Apokalipsy, jednak bez wątpienia największym niewypałem został sam złoczyńca, który nawet na tle tych marvelowskich wygląda bardzo blado. Umyślnie rezygnując z wgłębienia się w postacie, twórcy powinni postawić na błyskotliwą akcję, ale i w tym segmencie również nie jest kolorowo. Film ma swoje momenty, które potrafią zaciekawić – szczególnie na początku. Niestety, im dalej w las tym gorzej, aż do finałowej bitwy, która prezentuje się zupełnie nieciekawie, schematycznie i tendencyjnie.
X-Men Apocalypse jest filmem średnim, jednak zdecydowanie warto się z nim zapoznać. Podczas seansu proponuję jednak skupić się na wymienionych wyżej zaletach, bo jeśli zaczniemy analizować kolejne dziury fabularne i wnikać w papierowe postacie, możemy wyciągnąć wnioski o miałkości najnowszej produkcji Briana Singera. A tak do końca nie jest – posiada ona pewne wartości, dzięki którym może zainteresować. Trzeba też uczciwie zaznaczyć, że nie jest większą konkurencją dla filmów studia Marvel/Disney, które podchodzi do kina komiksowego w wyjątkowy, unikatowy sposób. X-Men: Apocalypse jako film o super bohaterach zupełnie się nie sprawdza, ale jako efektowne widowisko może już zaciekawić
WYDANIE BLU RAY
Blu Ray jest idealnym nośnikiem dla takiego filmu jak X Men Apocalypse. Dzięki wysokiej jakości obrazu, możemy delektować się świetną oprawą audiowizualną i wychwycić każdy ważny szczegół. Na pochwałę zasługuje także samo menu, w którym wybieramy opcje językowe czy przeglądamy załączone dodatki. Prezentuje się ono bardzo czytelnie i plastycznie, dzięki czemu jest miłe dla oka i łatwe w obsłudze. Warto o tym wspomnieć, bo niestety nie jest to reguła przy wszystkich dzisiejszych wydaniach Blu Ray/DVD. Przejdźmy teraz do samych dodatków, które obok filmu stanowią najważniejszą zawartość płyty.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim plik niewykorzystanych scen. Jest ich naprawdę dużo. Niestety nie wnoszą do fabuły nowych, ciekawych wątków, ale stanowią interesujący drobiazg, który pozwala spojrzeć na historię z rozszerzonej perspektywy. Zdecydowanie polecam się z nimi zapoznać, bo część stoi na wysokim poziomie realizacyjnym. Warto też obejrzeć krótki reportaż na temat produkcji filmu. Dzięki niemu widz ma możliwość przekonać się, jak gigantycznym przedsięwzięciem była praca nad X Men Apocalypse. Komentarze i wypowiedzi twórców rzucają światło na meandry realizacyjne, które do tej pory nie były dostępnego dla zwykłego widza. Na podobnej zasadzie został wykonany teledysk, pokazujący pracę nad X-Men Apocalypse zza kulis oraz zbiór gagów, żartów i nieudanych scen ze strony obsady filmu. Dzięki temu ostatniemu materiałowi mamy okazję przekonać się jak lekka i przyjemna była atmosfera na planie i jak młodej ekipie dobrze się ze sobą współpracowało.
Duże wrażenie zrobiły na mnie również szkice koncepcyjne postaci i scenografii z filmu. Podobnie jak w samym obrazie, także i tu warstwa wizualna stoi na naprawdę wysokim poziomie. Naprawdę jest na czym oko zawiesić. Ostatnim dodatkiem, o którym warto wspomnieć jest cały film z komentarzem Briana Singera. Osobiście nie jestem fanem tego typu materiałów. Rozumiem jednak, że jest to realizacja skierowana do największych fanów obrazu i reżysera. Ci z pewnością będą zachwyceni – pozostali z czystym sercem mogą sobie ten dodatek odpuścić.