W skład albumu X-Men wchodzą zeszyty serii Uncanny X-Men wydawane w Stanach Zjednoczonych w latach 1989-1991. Autorem większości szkiców jest uznany rysownik Jim Lee, a za scenariusz odpowiadają Chris Claremont i Ann Nocenti. Część prezentowanych opowieści ujrzała światło dzienne również w Polsce, a to za sprawą kultowego w pewnych kręgach wydawnictwa TM-Semic. Firma, która wprowadziła w latach 90. na nasz rynek Spider-Mana, Batmana i Supermana spopularyzowała wśród polskiej młodzieży kreskę takich komiksowych tuzów jak Jim Lee czy Todd McFarlane. Dzieciaki z lat 90. są dziś dorosłymi ludźmi i to oni, wiedzeni nostalgią, najchętniej sięgną po nowe wydawnictwo Egmontu. Część czytających może się jednak srogo zawieść, powracając do swoich młodzieńczych fascynacji. To, co niegdyś jawiło się jako wielka, kolorowa i złożona przygoda, teraz sprawia wrażenie prostych i niezbyt mądrych historyjek, przy których filmy MCU wyglądają jak zaawansowane intelektualnie kino. Przypomnijmy – Jim Lee to amerykański rysownik koreańskiego pochodzenia, urodzony w Seulu w 1964 roku. Autor bardzo szybko trafił do Marvela, gdzie rysował między innymi Punishera. W 1989 roku zadebiutował w Uncanny X-Men jako zastępca Marca Silvestriego. Z czasem przejął całą serię, którą tworzył aż do momentu, gdy wraz z Toddem McFarlanem założył wydawnictwo Image. Recenzowany album prezentuje przygody mutantów z X-Men, którego skład ówcześnie stanowili Wolverine, Storm, Jubilee, Gambit, Forge, Psylocke i kilkoro innych. Nie oznacza to, że na łamach X-Men nie zobaczymy innych popularnych herosów. W albumie pojawiają się między innymi Rouge, Magneto, Cyclops, Cable, Colossus, Shadow King, a nawet Nick Fury, Kapitan Ameryka i Czarna Wdowa. Marvel pełną gębą, można by rzec. Pytanie jednak, czy to dobrze, czy źle. Rzeczony tom to zbiór opowieści, w których superbohaterska estetyka wylewa się praktycznie z każdej strony. Pod względem graficznym i tekstowym to czysty Marvel, ze wszystkimi swoimi zaletami i przywarami. Nie ma tu miejsca na filozofowanie, podbudowywanie psychologii postaci czy głębszą refleksję. Dzieje się od samego początku, a główną argumentacją poszczególnych wydarzeń jest zazwyczaj „bo tak”. Źli chcą zniszczyć świat, dobrzy muszą ich powstrzymać. Praktycznie każda z historii zawartych w X-Men pisana jest w ten deseń. Charakterystyczna kreska Jima Lee doskonale koresponduje z tą estetyką. Autor portretuje swoich bohaterów w dość stereotypowy sposób. Obdarzeni nieskazitelnymi sylwetkami mężczyźni wyglądają jak półbogowie. Kobiety natomiast bardzo często pojawiają się w negliżu i z lubością eksponują swoje wdzięki. Podczas gdy Todd McFarlane zawsze specjalizował się w portretowaniu wszelkiej maści potworności, to Jima Lee można uznać za  ówczesnego mistrza marvelowskiego seksapilu. Styl autora pod tym względem jest nieco kontrowersyjny, więc sięgający po album powinni mieć na uwadze fakt, że w latach dziewięćdziesiątych mutanci bardzo często zrzucali ciuchy.
fot. Egmont
Powyższe to oczywiście jedna z cech charakterystycznych omawianego komiksu. Mimo że rzuca się w oczy, nie jest najważniejsza. Najistotniejszy wydaje się tutaj wulkan barw i bogactwo szczegółów w rysunkach tworzonych przez Jima Lee. Jego styl przesiąknięty jest minioną epoką. To on był twarzą marvelowskiej estetyki tamtych czasów, nic więc dziwnego, że miał duży wpływ na mitologię X-Men. Co nas czeka na kartach komiksu? Wraz z Loganem i Jubilee udamy się do Japonii, zobaczymy, co słychać u Magneto, odwiedzimy Shi’ar, a nawet będziemy świadkami pierwszego spotkania Wolverine’a i Kapitana Ameryki. Nie spodziewajmy się jednak długich rozmów, mrugnięć okiem czy fabularnych wolt. Bohaterowie mają tylko jeden cel: kopać tyłki tym złym i walczyć, aż ostatni bad guy padnie pokonany.
Omawiane wydanie ma jedną bardzo istotną wadę: jest ono strasznie pocięte. Ze względu na to, że wydawca chciał skupić zeszyty stworzone przez Jima Lee, pomiędzy poszczególnymi opowieściami są olbrzymie dziury fabularne. Już na początku zostajemy wrzuceni w sam środek wydarzeń, o których nie mamy zielonego pojęcia. Bez znajomości kontekstu, nie jesteśmy w stanie czerpać pełnej przyjemności z lektury. Później jest nieco lepiej pod tym względem, ale fragmentaryczność da się we znaki tym, którzy wolą liniowe historie. X-Men Jima Lee nie jest propozycją dla miłośników bardziej zaawansowanych fabularnie opowieści. Nie jest również skierowany do fanów zamkniętych historii. Ze względu na to, że stanowi jedynie wycinek większej fabuły, trudno czerpać z lektury pełną satysfakcję. Nie zawiodą się natomiast miłośnicy kreski Jima Lee i ci, którzy wychowali się na jego dziełach. Nie od dziś wiadomo przecież, że siła nostalgii jest w stanie pokonać praktycznie wszystkie przeciwności losu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj