Co ciekawe, poszczególne historie składające się na obraz nie są ze sobą powiązane. To świadomy zamysł reżysera. Rozpoczynając pracę nad filmem, nazwał go nawet "Bop Decameron", wyraźnie zaznaczając w ten sposób jakiego typu dzieło go interesuje. Chciał pokazać kilka historii, połączonych wspólną ramą kompozycyjną. Nie bez powodu film rozpoczyna i kończy się deklaracją "zwykłego Rzymianina", który wprost do kamery mówi, że zna to miasto, jak własną kieszeń i że widzi wszystko, co się w nim dzieje. Zna losy przebywających tu ludzi i chętnie nam o nich opowie. Tak rozpoczną się cztery historie. Każda inna, rozgrywająca się w innej części miasta.

Obraz stanowi niejako pocztówkę z Wiecznego Miasta. Nawet specjalnie nie ukrywa się, że jest to także folder turystyczny dla potencjalnych zwiedzających. Wyraźnie unaocznia to ostatnie zdanie filmu, które brzmi: "Rzym to miasto wielu historii. Przyjedź i opowiedz swoją". Wypowiedziane wprost i bezpośrednio do widowni, ma zachęcić ludzi do wybrania się w podróż do europejskiej stolicy.

[image-browser playlist="599932" suggest=""]
©2012 MedusaFilm

"Zakochani w Rzymie" są również zbiorem starych, znanych pomysłów, eksploatowanych w filmach Allena wielokrotnie. Także miksem europejskich dzieł reżysera. Poszczególne historie garściami czerpią z tego, co Woody pokazywał nam na ekranie w ostatnich latach. I tak oto dostajemy narratorów historii, bezpośrednio mówiących do kamery, personifikację "sumienia" bohatera, neurotyka z lękiem przed śmiercią i byciem zapomnianym, który pcha go w stronę przedziwnego projektu artystycznego (na dodatek gra go sam Allen), trójkąt miłosny, niepewny los świeżo upieczonego małżeństwa, a także przeintelektualizowane rozmowy bohaterów. Wszystko widzieliśmy już wiele razy, często pokazane ciekawiej, pełniej i zabawniej. Nie sposób pozbyć się myśli, że "to już było", gdyż rwana opowieść nie potrafi przykuć uwagi tak mocno, jak wcześniejsze obrazy reżysera. Niektóre pomysły, choć niezłe, ogrywane są zbyt długo, przez co tracą siłę oddziaływania. Jest w tym filmie kilka sekwencji, bez których możnaby się obyć. Powielają bowiem prosty pomysł i wielokrotnie wprowadzają go w życie. Problemem jest, że są to sceny niemal identyczne, różniące się jedynie detalami. To zaś sprawia, że przy ponownej ich ekspozycji, zaczynają nawet nieco nużyć.

Na szczęście nie nuży aktorstwo. Choć bohaterowie nie posiadają głębi psychologicznej, dzięki sposobowi ich sportretowania przez członków obsady, nietrudno uwierzyć, by tacy ludzie istnieli naprawdę. Najlepiej wypadł Alec Baldwin, często rzucający ostrzeżenia w stronę bohatera Eisenberga. Niezła jest też Ellen Page, wcielająca się w wyluzowaną i wyzwoloną Monikę. Zabawna, choć przerysowana jest Penelope Cruz, a Roberto Benigni dobrze sprawdza się jako przeciętny Włoch, który znienacka zazna blasków sławy. Warto też wspomnieć, że po latach przerwy sam Woody Allen powraca do swojej roli neurotycznego mężczyzny, próbującego "zostawić po sobie jakiś ślad", by odegnać myśli o śmierci. Ogląda się ich nieźle, gdyż prostymi środkami umiejętnie oddają charakter swoich postaci. Plusem jest także, że wiele dialogów mówionych jest tu jedynie po włosku. To dodaje realizmu i brzmi naturalnie.

[image-browser playlist="599933" suggest=""]©2012 MedusaFilm

Muzyka niestety nie robi wrażenia, a czasami wręcz zaskakuje tendencyjnością wyboru. Allen dobrał utwory najszybciej kojarzące się z Włochami, słyszane wielokrotnie, nieco pozbawione pierwotnego uroku. Ileż razy słyszeliśmy już "Volare" w różnorodnych wersjach? W "Zakochanych w Rzymie" pojawia się dwukrotnie. "Nessun Dorma" też nieodłącznie kojarzy się z Italią. Być może taki był zamysł. Być może celowo wykorzystano właśnie tak oklepane utwory. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że można było dobrać mniej oklepaną muzykę, wybierając jednocześnie utwory równie "włoskie".

Mimo wszystkich krytycznych uwag, nie uważam, by czas spędzony na seansie "Zakochanych w Rzymie" był stracony. Nie należy oczekiwać po prostu po nim uniesień i humoru na miarę "Północy w Paryżu". Poprzedni film reżysera ma tę przewagę nad tegorocznym, że umiejętnie wykorzystał prosty pomysł wyjściowy i dał nam wiele wariacji na jego temat. Tutaj za często ogrywa się dany zamysł na tę samą nutę, w ten sam sposób. Nie zmienia to faktu, że niektóre sceny są zabawne i pomysłowe, a kilka sekwencji potrafi umieścić uśmiech na twarzy widza.

Nie jest to Allen w najlepszej formie. To raczej Allen, który próbuje sprostać swojemu tempu pracy jednego filmu rocznie, niezależnie czy ma świetny pomysł, czy jedynie przeciętny. Jego najnowsze dzieło da się wprawdzie obejrzeć bez zgrzytania zębami, jednak więcej powiedzieć o nim nie mogę.

Ocena: 6+/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj