To album o tyle nietypowy, że znakomita większość bohaterek i bohaterów ma pełną świadomość, iż są postaciami fikcyjnymi. To pozwala im co rusz korespondować w monologach i komentarzach z samym twórcą, a także oceniać własne perypetie poprzez pryzmat fabularnych stereotypów komiksu i bawić się z czytelnikiem przez puszczanie oczka do każdego, kto zna choć trochę specyfikę komiksu superbohaterskiego z czasów Złotej Ery. Udało się Byrne’owi coś niezwykłego. Dostał dość prostą w swoim założeniu postać i rozwinął ją w dość prowokacyjnej, balansującej na granicy przyzwoitości oprawie, otwarcie ironizującej z istoty komiksowych opowieści jako takich. I forma jest tutaj tak samo ważna jak fabuły kolejnych odcinków – te są mocno przerysowane, ale na swój sposób urzekające. Odwołują się mniej lub bardziej otwarcie do dorobku amerykańskich komiksów superhero, ale też próbują przełamywać owe schematy i szukać nowych ścieżek, nowych form wyrazu. A wszystko to w oprawie mocno autoironicznej – począwszy od znakomitej okładki, po kolejne plansze tego przewrotnego albumu. She-Hulk jest seksbombą, co podkreśla nie tylko ogólny rys scenariusza, ale i rysunek. To osoba nie tylko świadoma swojego sex-appealu, ale i własnych możliwości – od kompetencji zawodowych po zdolności superbohaterskie. Jest tak odległa od swojego kuzynowskiego pierwowzoru (oryginalnego Hulka), jak to tylko możliwe. Ale Byrne nie usiłuje wtłoczyć jej w ramy klasycznych opowieści o trykociarzach, lecz bawi się, balansując na krawędzi dynamicznej rozrywki i kiczowatej prześmiewczości. I – co ważne – nie szczędzi tych przytyków również sobie. A wręcz wobec siebie jest w tym zakresie najbardziej szczodry. Jak przystało na komiks superbohaterski, nasza She-Hulk co rusz wpada w kłopoty i znajduje się na celowniku różnorakich złoli, a czasem nawet tych dobrych, czyli samego SHIELD. I – jak przystało na konwencję – oczywiście z wszystkich opresji wyjdzie cało po zrobieniu niezłej demolki. Po drodze zwiedzi rubieże kosmosu oraz podziemne czeluści, zakocha się znaczną ilość razy (zwykle przelotnie, czasem we własnych snach i wyobrażeniach) i będzie kusić nawet jednego świętego…
Źródło: Egmont
Słowem, dobrej zabawy tu nie brakuje. Zwłaszcza że Byrne stara się nie powielać oklepanych motywów superbohaterskich opowieści, a nawet otwarcie igra z nimi, próbując co rusz wykpić lub przeinaczyć konwencję. Dzięki temu zazwyczaj nie da się przewidzieć kolejnych zwrotów akcji. Kiedy autor nie uznaje żadnych fabularnych granic, to wszystko staje się możliwe. A przynajmniej prawdopodobne. W warstwie rysunku Byrne nie odbiega od tego, co było charakterystyczne dla marvelowskich komiksów końca lat 80. Stawia na realistyczną, nieco brudną kreskę, dopracowane szczegóły i dość schematyczną formę. Nie ma tu wiele miejsca na formalne eksperymentowanie, ale jest solidna rzemieślnicza robota. I ni mniej, ni więcej, tego właśnie powinniśmy w tym przypadku oczekiwać. Byrne nie wyważa otwartych drzwi rysunkami. Wystarczająco namieszał przy scenariuszu. To akurat sprawiło, że Zjawiskowa She-Hulk, postać dotychczas mi obojętna, zyskała moją sympatię, a tom jej przygód awansował do jednego z lepszych komiksów przeczytanych w 2023 roku.
To, co jest siłą napędową dzieła Byrne’a, to zaprzeczenie pewnej marvelowskiej naiwnej sztywności. Tej pompatycznej, bohatersko-patriotycznej, egzaltowanej nieskazitelności, jaką dawny Marvel był na wskroś przesiąknięty. Dopiero z początkiem lat 90. zaczęło się to zmieniać, kiedy (super)bohaterowie zaczęli być kreowani jako bardziej dwuznaczni, mocniej skomplikowani moralnie. Zjawiskowa She-Hulk to komiks w każdym calu komediowy, przede wszystkim autoironiczny, wciśnięty w kostium supehero, który leży tak dobrze jak stroje na jego bohaterce. Poza tym w końcu mamy w komiksie kobietę (co tam, że dwumetrową i w dodatku o skórze w głębokiej zieleni), która jest świadoma swojej seksualności – ani się jej nie wstydzi, ani nie próbuje jej ukrywać. To nie jest już wciskanie (dosłownie i w przenośni) kobiecych postaci w obcisłe kostiumy z jednoczesnym całkowitym odseparowywaniem ich od ich własnej kobiecości, ukrywanej starannie za egzaltowanym poczuciem wewnętrznej misji i spychaniu naturalnej seksualności w niebyt. She-Hulk ma również apetyt na relaks, na dobrą zabawę, na czerpanie z życia pełnymi garściami. I bardzo dobrze! To naprawdę świetny komiks. Nawet jeśli stronicie od rysunkowego superhero, ten album może Was przekonać. Byrne pokazał, że można inaczej. Z przymrużeniem oka, na luzie. A to w mocno skostniałej estetyce niegdysiejszego klasycznego Marvela okazuje się doprawdy powiewem świeżości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj