Na tym też można by zakończyć recenzję, ale zabrałoby to całą radość z pastwienia się nad kolejnym odgrzewanym kotletem made in Hollywood. A szkoda, bo francuski oryginał był i lżejszy, i ciekawszy, i nakręcony z wielkim polotem. Stąd aż dziw bierze, że tak niedoświadczony reżyser/scenarzysta, jak Justin Zackham, nakłonił emerytowaną aktorską śmietankę do zagrania w tym czymś.
Zaczyna się całkiem nieźle. Oto mamy kolejną komedię pomyłek o ślubie, gdzie przystojny i wykształcony Alejandro i młoda, piękna, dobroduszna Missy chcą żyć długo i szczęśliwie. Zrobiona w konwencji wedding movie, tak naprawdę jest kolejną wariacją zjazdu rodzinnego, gdzie spotykają się przeróżne charaktery. Intryga szybko się zagęszcza, dowiadujemy się, że Al jest adoptowany, a jego rodzice są rozwiedzeni. Don od lat żyje z najlepszą przyjaciółką byłej żony – Bebe. Problem się gmatwa, gdy pan młody wyjawia, że na ten podniosły dzień zaprosił biologiczną matkę – Madonnę (uwaga, klisza!). Na domiar złego jest ona niezwykle religijna, stąd farsa, by Don udawał ze swoją byłą nadal małżeństwo. Bebe się pozornie zgadza, by wrócić w kilku nieśmiesznych, starych, schematycznych i zużytych gagach. Ot i cała bajka.
Problemem reżysera na pewno nie jest obsada, choć próba obsadzenia w roli Kolumbijczyka przystojnego Anglika, Bena Barnesa, trąci banałem. Jego opalona na siłę skóra jest co najmniej śmieszna, a próba mówienia z akcentem kolumbijskim nie nadaje całości realizmu. Głównym problemem Zackhama jest scenariusz - oparty na prostych schematach screwball movie, nie sprawdza się. To, co doskonale bawiło w "American Pie" czy innych kumpelskich komediach, nie sprawdza się w komedii, gdzie najjaśniej świecą aktorzy po sześćdziesiątce. Nawet ostatnia część "American Pie" miała więcej sensu niż pakowanie tych samych dowcipów w usta ludzi dojrzałych. Seks dziadków trwający 40 minut? Prawie trzydziestoletni prawiczek owładnięty obsesją na punkcie seksu i masturbacji? To już wszystko było.
Schematy i klisze powtarzają się także przy postaciach. Oto mamy typową siostrę prawniczkę z obsesją na punkcie dzieci i kontroli nad swoim związkiem, brata prawiczka, biologiczną siostrę nimfetkę, matkę despotkę, ojca byłego hipisa, macochę podstarzałą seksbombę, ojca panny młodej oszusta i matkę panny młodej typową kryptolesbijkę z zapędami rasowymi.
Jedynym mocnym punktem całej komedii są o dziwo aktorzy. I to ta stara gwardia. Zarówno Robert De Niro, jak i Susan Sarandon, Robin Williamd czy sprawdzona w komediach pomyłek Diane Keaton, grają przyzwoicie. Pomimo że nie mają tego za wiele i robią to na pół gwizdka, czekając na czek z dolarami, potrafią zaangażować widza. Szkoda, że na tym tle blado wypada niby pierwszy plan. Ben Barnes jest po prostu sobą, przystojnym młodzieńcem, Katherine Heigl od czasów "27 sukienek" robi to samo, w tym filmie tylko jednak mniej, a Topher Grace nie rozwinął się ani trochę od czasów "Różowych lat siedemdziesiątych". Najbardziej szkoda Amandy Seyfried; jest nie tylko ładną, ale i utalentowaną aktorką, a tutaj zrobiła powtórkę z "Mamma Mia!", tylko bez śpiewania. Także jej czas na ekranie został drastycznie skrócony. Możliwe, że chciała dorobić pomiędzy innymi, bardziej ambitnymi projektami.
Podsumowując – typowa, na pozór familijna komedia, która powiela żarty filmów o nastolatkach. Mało odkrywcze, nie zawsze smaczne, a przede wszystkim nieśmieszne. Niczym rodzina, film ten dobrze wychodzi na zdjęciach. W ruchu już jakby mniej.