W podgliwickim lesie znaleziono ciało. Wezwany na miejsce zbrodni prokurator Górnik nie tylko nie jest tym faktem zaskoczony, ale i ma właściwie gotowy scenariusz, jak powinien poprowadzić tę sprawę prosto do umorzenia.
Tyle, że w prowizorycznym grobie nie znajduje się ciało pogrzebane tam dwadzieścia lat wcześniej, a zupełnie świeże zwłoki nastoletniej dziewczyny. Przyczyna śmierci i pewien zagadkowy telefon wykluczają przypadek. Sugerują natomiast coś nieprawdopodobnego – zemstę zza grobu.
Zombie to druga, po bardzo udanym Wampirze, powieść Wojciech Chmielarz opowiadająca o antypatycznym detektywie Dawidzie Wolskim. Osadzony fabularnie w Gliwicach, trzymający się mocno „przy ziemi” cykl powstał w zamierzeniu jako higieniczny przerywnik dla umysłu między kolejnymi opowieściami o komisarzu Jakubie Mortce. I rzeczywiście, od najsłynniejszego cyklu Chmielarza te opowieści różnią się pod każdym niemal względem. Inny jest kaliber spraw, zupełnie inne metody śledcze, mniej obyczajowego tła i szeroko analizowanych problemów społecznych, za to więcej małostkowości i ulicznego brudu. Ale choć pod wieloma względami skromniejszy, cykl o Wolskim właśnie prezentuje się jako dużo odważniejszy i bezkompromisowy. Trochę jak niezależny, artystyczny projekt reżysera blockbusterów zrealizowany „za swoje” i bez presji. Czy też – by być dokładniejszym – bez presji innej niż ta, którą wywiera kołacząca w głowie historia.
Wspomniałem o brudzie, bo to wydaje mi się w tej książce najważniejsze. Dziesiątki kryminalnych opowieści, które poznajemy w zasadzie od dzieciństwa, znieczuliły nas na krew czy nawet makabrę zwłok. Zupełnie jakby popkultura była w naszej głowie bezpiecznikiem – gdy okropność zbrodni dochodzi do ekstremum, coś w naszej głowie przeskakuje na wyestetyzowane zbrodnie rodem z serialu Hannibal lub względnie zdehumanizowane obiekty badawcze dla speców z CSI. W takich przypadkach widz-odbiorca skupia się wyłącznie na rozwiązaniu zagadki, traktuje zbrodnie jak rodzaj szarady.
Tymczasem u Chmielarza w Gliwicach jest brudno. Poduszki śmierdzą tanimi papierosami, w barach puszczają się pryszczate małolaty, a w galeriach handlowych są tacy, którzy znaczą całe toalety śladem z gówna. Urzędy toną w papierach i przepuszczają przez to sprawę za sprawą. Szantażyści nie mają gestu, tylko starannie odliczają drobne, a w prokuraturze zamknięcie sprawy jest często ważniejsze niż jej rozwiązanie. Dużo w tym, myślę, lektury bostońskich opowieści Dennis Lehane. Historii o ludziach, którzy znają się z twarzy, z imienia i może ze szkoły, ale za wszelką cenę chcą pozostać sobie obcy, by nie dać się gdzieś, na którymś etapie wykiwać. Bo każdy ma swoje życie, przez które brnie. Swoje problemy.
A może ten brud gliwickiego cyklu sięga w swoich źródłach jeszcze głębiej? Do James Ellroy, który każdą swoją książką udowadniał coraz mocniej, że czerń w gatunku noir nie powinna być gładka, aksamitna, mrocznie szlachetna jak u klasyków pokroju Hammetta? Gdy opis Chmielarza staje się beznamiętny, a stężenie okropności na kolejnych stronach bije normy, wówczas widzę właśnie Ellroya – człowieka, który nie mitologizuje zbrodni, a czyni ją przerażająco trywialną. Czasem – i to jest jeszcze gorsze – zasadną i pragmatyczną. I chyba to ostatnie czyni tę powieść tak mocną, że naprawdę jesteśmy w stanie zrozumieć pewne postawy, nawet te, z którymi się nie zgadzamy. Może nie tyle usprawiedliwić je, ale przyjąć rozwiązanie w takim właśnie splocie okoliczności. Jak rzadko w przypadku polskich kryminałów, kończąc obie powieści gliwickie, zadajemy sobie to samo pytanie, które huczało nam w głowie po Lehanne'owskim Gdzie jesteś, Amando?: co zrobiłbym ja, wiedząc, że tak naprawdę w tej sytuacji nie ma zwycięzców i dobrego wyjścia?
I jedyne, co nam ostatecznie przychodzi, to ulga, że to nie nasz problem, dzięki czemu nasza moralna wyższość pozostaje niezachwiana.
Osobną kwestią, która wzbudziła mój niepokój od pierwszych stron, były dwie linie czasowe opowieści. Na szczęście i tu widać, że Chmielarz wie, jak opowiadać. Nie ma w nim pretensjonalności dorosłego, który trywializuje dziecięce problemy, nie ma sielankowości, w którą nagle wkrada się zło. Jest natomiast, jak u Kinga, Ketchuma czy – z polskiego podwórka – u Orbitowskiego, uczciwe podejście do czasu uchodzącego za ten najbardziej niewinny w naszym życiu. No i czuć napięcie związane z dniem, który wszystko zmienił. Że znowu wrócę do Lehane'a: to trochę jak w Rzece tajemnic, gdy jeden z bohaterów wsiada pewnego zwykłego popołudnia do samochodu pewnego tajemniczego mężczyzny. W Zombie również dostajemy takie wydarzenie w przeszłości, po którym nic nie będzie takie samo. Które sprawi, że część życia, świadomości, pamięci grupy wtajemniczonych zamknie się w bańce milczenia i zaburzy sposób postrzegania świata. Z tym, że Chmielarz podaje je nam inaczej, stopniowo, mocniej grając na naszych emocjach. Manipuluje nami jak kiedyś Ketchum w Dziewczynie z sąsiedztwa, gdy niemal sami prosimy, by coś już zaczęło się dziać, bo wykańcza nas napięcie, a potem, gdy już się stanie, czujemy się współwinni. Nieczysta zagrywka brudnej książki. Nie jedyna, bo zwłaszcza w Zombie autor upodobał sobie mocne i śmiałe z nami pogrywanie. Co zresztą, dodajmy lojalnie, nie każdemu może przypaść do gustu.
Nie jestem ślepy na wady nowej powieści Chmielarza. Przynajmniej jedna rzecz powinna być wyjaśniona, dopowiedziana, bo autor zbyt wiele zawiesił tu na kołku „dobra wola czytelnika”. Ale zarówno to, jak i kilka zbyt pospiesznie wprowadzonych wątków, kilka poprowadzonych na skróty scen, nie rzutuje na moje zdanie o powieści. Wyśmienicie prowadzeni, prawdziwi bohaterowie, prymat opowieści nad tłem i gazetowymi aktualnościami, a wreszcie zagadki dobrze wyważające konieczność zaskoczenia czytelnika i przekonania go do prawdopodobności sytuacji – oto siła tak Zombie, jak i wcześniej Wampira. Obie opublikowane części gliwickiego cyklu to odważne, bezkompromisowe kryminały, po których trudno domyć myśli.