[image-browser playlist="582938" suggest=""]

Jestem wstrząśnięty, jestem podłamany, jestem smutny. Ponieważ Robin Williams nie żyje i świat jest zły. Ponieważ w tym tygodniu, jak nigdy wydaje mi się, że świat jest złym miejscem, a ludzie go zamieszkujący są równie źli i głupi. Bo to w tym świecie Robin Williams założył pasek na szyję i powiesił się na drzwiach szafy. Bo to w tym świecie córka Robina, Zelda zdecydowała się skasować konto na Twitterze po nadsyłanych jej fotomontażach umierającego ojca. Takim właśnie wydaje mi się dzisiaj świat i takich widzę dziś ludzi. Smutne, ale smutny długo nie będę. Robin Williams był bardzo dobrym komikiem i niezgorszym aktorem. Robin Williams nie potrzebuje mitologizacji. Zapamiętam go nie za śmierć, ale za życie. Truizm, przyznaję. Ale to w tym życiu niósł nam niezmierzone pokłady śmiechu i przemyśleń. Dawał radość, dawał uśmiech, dawał łezkę w oku. Ja też je otrzymałem. Uśmiech, który maskował depresję.

W tym miejscu chciałbym oddać głos samemu Robinowi – poniższe literki to luźne tłumaczenie obszernych fragmentów wywiadu z 2010 roku dla gazety The Guardian. Wtedy nie zwróciłem na niego uwagi. Dziś jest bardzo często przytaczany, a odczytać możemy go w zupełnie innym świetle.    

https://www.theguardian.com/film/2010/sep/20/robin-williams-worlds-greatest-dad-alcohol-drugs

- - -

W normalnej sytuacji wywiad z hollywoodzkim aktorem przybiera formę transakcji. Aktor chce promować swój film i najlepiej nie wspominać o niczym innym – a już na pewno nie o sprawach osobistych. Gazeta jest umiarkowanie zainteresowana nowym filmem, ale liczy, że uda się skusić aktora do przedyskutowanie innych kwestii – najlepiej życia prywatnego. Czasem jest to porozumienie wyraźne, ale najczęściej polega na wzajemnym zrozumieniu, w wyniku czego wywiad przypomina uprzejmy taniec, w którym każda ze stron manewruje elegancko wokół własnych interesów. Tym razem jednak konwenans został postawiony na głowie.

(…) Williams ma inne plany. Nie sposób wyciągnąć z niego nic konkretnego na temat filmu, ani żadnej powiązanej z nim sprawy. Mówi ogólnikowo, niejasno, niezrozumiale – aż do czasu kiedy konwersacja schodzi na prywatne sprawy – Robin staje się wtedy szczery i klarowny. Jak się okazuje chce rozmawiać o nawrocie alkoholizmu, odwyku i operacji na otwartym sercu.

Niestety zrozumienie tego zajmuje mi sporo czasu, więc pytam ciągle o "World’s Greatest Dad". Williams gra w nim Lance’a, nieudanego pisarza, nieudanego nauczyciela i samotnego ojca, być może najbardziej odpychającego nastolatka w historii kina. Jego syn, Kyle jest uzależniony od wulgarnej pornografii internetowej i jest niemal powszechnie znienawidzony – aż do czasu nieumyślnej śmierci.  Ojciec fałszuje list pożegnalny [i wiesza syna w szafie], który zostaje później przedrukowany w szkolnej gazetce, w wyniku czego wszyscy zmieniają swoją niegdyś niską opinię o chłopaku. Żałoba wymyka się spod kontroli.

(…)

Film jest obrazoburczo zabawnym aktem oskarżenia przeciwko współczesnej formie żałoby, ale kiedy pytam Williamsa czy uważa, że dziś sytuacja ta się pogarsza, ten odpowiada łagodnie: "Myślę, że ludzie tego chcą. W jakiś zwariowany sposób próbują dzięki temu podtrzymać nadzieję". Czyżby więc nie podzielał poglądu filmu na ckliwy sentymentalizm? "No cóż, trzeba patrzeć na to z perspektywy, pamiętać o najlepszym i najgorszym". (…) "Rzeczywiście w Ameryce mitologizuje się ludzi po ich śmierci." (…)

Zastanawiam się czy Williams doświadczył omawianego motywu na własnej skórze, po śmierci swojego przyjaciela Chrisophera Reeve. Pytam, czy było ciężko widzieć fanów opłakujących Supermana, podczas gdy dla Williamsa był on rzeczywistą osobą, prawdziwym przyjacielem?

"Był przyjacielem," zapewania uroczyście Williams. "Znać go, szczególnie po wypadku i wszystkim co przeszedł, było dziwnie." Pytam dalej jak to jest opłakiwać prywatnie śmierć osoby publicznej. "Zupełnie inna para kaloszy", odpowiada i zaczyna nagle mówić o śmierci żony Reeve, która nastąpiła rok później. "To zdarza się cały czas, wiem, ale znałem ich dzieci, są niesamowite i widzieć je zmagające się z takimi stratami w ciągu jednego roku – to trudne."

Pytam o rolę mediów w kreowaniu procesu żałoby, ale zamiast tego Robin wspomina talkshow, w którym zobaczył kiedyś mężczyznę przyznającego się do cudzołóstwa przed żeńską widownią. "Idiota, może tak piranie podrażnisz od razu? Kobiety krzyczą ‘Drań!’, ale sam fakt bycia w telewizji przysłania wszystko." Przybiera akcent południowego wieśniaka: "‘Jesem w TiWi, ludziska.’ Co za pajac, po co on to robi?" I znowu z akcentem: "’Jeestem w TiWi, bedem słaaaaawny’. Taa, przez jakieś pięć minut, też mi coś."

(…)

Przed wywiadem martwiłem się, że Williams będzie zbyt zakręcony, żeby powiedzieć coś z sensem. Kiedy wcześniej tego lata pojawił się w programie Johnathana Rossa, był vintage-Williamsem – hiperaktywnym do granic obłędu, skaczącym pomiędzy akcentami, improwizującym wewnętrzne dialogi. Poza kamerą jednak jest kimś zupełnie innym. Jego postawa przypomina filozofię Zen, w sposób niemalże żałobny. Kiedy nie udaje akcentów, mówi niskim, drżącym barytonem – przywodzącym na myśl skraju płaczu – który sprawdziłby się podczas pogrzebowej przemowy. Wydaje się łagodny i uprzejmy – nawet czuły – ale bije od niego smutek.

Nawet dygresje sprawiają bardziej wrażenie refleksji, a nie żarcików. (…) Często kiedy otwiera usta wydobywa się z nich mnóstwo nieskładnych zaczątków. Dla przykładu: "Więc/teraz/i potem/no cóż/to/ja – czasami pracowałem tylko po to żeby pracować." Zupełnie jak dostrajanie radia na długich falach.

Łapię się na myśli, czy przypadkiem nadużywanie alkoholu nie ma z tym jakiegoś związku. Williams był niegdyś zatwardziałym pijakiem i narkomanem, ale rzucił nałogi przed narodzinami najstarszego syna w 1983 i pozostał trzeźwy przez kolejne 20 lat. Będąc jednak w 2003 roku na planie filmowym na Alasce znów zaczął pić. Sam o tym wspomina, i od razu angażuje się w temat.

"Byłem w małym miasteczku, które nie jest na końcu świata, ale można go stamtąd zobaczyć i pomyślałem: ‚napić się’. Po prostu pomyślałem, hej, może picie pomoże. Czułem się samotny i przestraszony. Pracowałem za dużo i pomyślałem, kurwa, może to pomoże. To była najgorsza rzecz na świecie." Jak się czuł po pierwszym drinku? "Czułem ciepło i było wspaniale. A potem uświadamiasz sobie nagle, że to problem i jesteś osamotniony."

Niektórzy sugerują, że to śmierć Reeve zwróciła go ponownie ku kieliszkowi. "Nie", odpowiada cicho, "To bardziej samolubne. Żyjesz w strachu i myślisz – to złagodzi obawy. Nic z tego." Czego tak się bał? "Wszystkiego. Chodzi ogólnie o wszędobylskie arrggghhh. Strach i niepokój."

Nie wrócił ponownie do kokainy, ponieważ "Wiedziałem, że to mnie zabije." (…) Tydzień picia wystarczył, żeby zdać sobie sprawię, że ma problem. "Przez pierwszy tydzień okłamujesz samego siebie mówiąc, że możesz przestać, a potem wtrąca się organizm i mówi, nie, przestaniesz  później. Zajmuje to trzy lata i w końcu przestajesz."

Jak sam mówi nie było w tym nic przyjemnego. Trzy lata brzmią jak mnóstwo czasu bez przyjemności. "Zgadza się. Przez większość czasu zdajesz sobie sprawę, że ośmieszasz sam siebie." Wspomina picie na aukcji charytatywnej Sharon Stone w Cannes. "Zdałem sobie sprawę, że jestem nieźle uwalony, rozglądam się i ni z tego, ni z owego widzę ścianę paparazzi. Myślę sobie, peszek, poszło w świat."

Koniec końców, to dzięki interwencji rodziny udał się na odwyk. Zastanawiam się, czy był wtedy "Robinem Williamsem", a on potwierdza. "Taa, na początku się wygłupiasz i starasz się być naprawdę zabawny. Dziwna sprawa jednak jest taka, że jak możesz odstawiać komika, a jednocześnie nie naruszać wytycznych grupowej terapii. W końcu sobie darowałem."

Williams ciągle uczęszcza na spotkania AA, przynajmniej raz w tygodniu – "Muszę. Dobrze mi to robi." Chwilami staje się sentymentalny – pyta czy mam dzieci, a kiedy mówię mu, że mam małego synka, kiwa głową z powagą. "Gratulacje. Życzę powodzenia. To cudowna sprawa." Równie dobrze może chodzić o operację na otwartym sercu jakiej został poddany w zeszłym roku. Chirurdzy wstawili mu zastawkę aortalną pochodzącą od świni.

[Robin przeszedł operację w 2009 roku. Żartował później, że od teraz będzie musiał jeść na stojąco.]

"Boże, nagle robisz się emocjonalny. To łamie twoją barierę, robi wyłom w pancerzu. Nie masz wyboru, dosłownie czujesz się śmiertelnikiem". Czy przeświadczenie śmiertelności ciągle w nim siedzi? "Zdecydowanie." Czy to błogosławieństwo? "Zdecydowanie."

Jak mówi, do wszystkiego podchodzi teraz rozważnie. Jego drugie małżeństwo z producentką filmową zakończyło się w 2008 – w dużej mierze za sprawą jego picia, choć później był już trzeźwy. "Byłem skandaliczny, haniebny, robisz rzeczy budzące wstręt i ciężko się po tym podnieść. Można powiedzieć ‘wybaczam ci’ i tak dalej, ale to nie to samo co wyzdrowienie. Nie ma powrotu."

Byli parą przez 19 lat, mają syna i córkę, obydwoje już dorośli. Robin ma również drugiego syna z pierwszego małżeństwa. Obecnie spotyka się z projektantką graficzną, którą poznał niedługo przed operacją serca. Żyją razem w San Francisco. "Nie śpieszymy się. Nie wiem, może pewnego dnia się pobierzemy. Nie ma pośpiechu. Biorę to na spokojnie. Tak jest lepiej."

Williams uważa również, że swego czasu był typowym pracoholikiem, ale teraz, w wieku 59 lat rozważnie podchodzi również do swojej kariery. "W przeciągu roku, dwóch nakręciłem osiem filmów. W pewnym momencie żartowano nawet, że wyszedł wreszcie jakiś film beze mnie. Przyświeca ci myśl, że musisz pracować, inaczej ludzie zapomną. To było niebezpieczne. Dopiero później uświadamiasz sobie, że jeśli zrobisz przerwę ludzie mogą być tobą nawet bardziej zainteresowani. Teraz, po operacji serca, już się nie śpieszę."

Nie można mu jednak odmówić płodności. Po uzyskaniu rozgłosu w późnych latach 70-tych, dał się lepiej poznać jako komik, ale to fantastyczna rola w "Good Morning Vietnam" przyniosła mu w 1988 r. nominację do Oskara. Później nominowany był jeszcze za "Dead Poets Society" i "The Fisher King". "Mrs Doubtfire", w którym wcielił się w nianię, odniósł szeroki sukces, a w 1998 r. otrzymał w końcu Oskara za "Good Will Hunting". W ostatnich latach nakręcił jednak masę filmów, które delikatnie określić można niezbyt przychylnie przyjętymi przez krytyków.

Niektóre z nich były wręcz okropne, (…) tak jak np. "Old Dogs". Kiedy pytam dlaczego wziął w nich udział, odpowiada: "Wielu ludzi mówiło mi, że oglądali ‘Old Dogs’ ze swoimi dziećmi i dobrze się bawili." Czy nie raziło to jego poczucia uczciwości, integralności? "Nie. Spłacało rachunki. Czasami musisz zrobić film, żeby zarobić pieniądze." Nie mylił ich z inteligentnymi scenariuszami, dodaje: "Wiesz w co się pakujesz, to na pewno. Wiesz, że wyjdzie głupkowato. I to jest okej."

Jak wielu, ja również byłem zawsze zdziwiony selekcją ról Williamsa. Błyskotliwość jego pierwszych standup’ów nie pasowała mi zupełnie do sentymentalności jego gorszych filmów. A jeśli "Old Dogs" miało spłacić rachunki, to Williams musiał mieć naprawdę kosztowny styl życia.

[Stracił ok 20 mln kosztem samych rozwodów. Musiał również sprzedać swoje ulubione ranczo.]

Po obejrzeniu "World’s Greatest Dad" założyłem, że lepiej od wszystkich poprzednich bzdur odzwierciedla wrażliwość Williamsa. Prawdę powiedziawszy jednak, teraz kiedy udało mi się go poznać, nie jestem już taki pewien. Nie wiem czy to przez odwyk, czy też operację serca, ale Robin wydaje się być na takim etapie życia, w którym sentymentalność mu pasuje.

Pytam, czy obecnie czuje się szczęśliwszy, a on odpowiada cicho: "Tak myślę. Nie boję się jednak przyznać do bycia nieszczęśliwym. To też jest w porządku. Nieszczęście to również błogosławieństwo."

- - -

Tak Robin mówił 4 lata temu. Z depresją zmagał się niemal całe życie. Nie myśleliśmy o tym, nie mówiliśmy o tym. Dzisiejsze oświadczenie żony Williamsa rzuca nowe światło na sprawę jego samobójstwa. Susan Schneider zdradziła, że Robin, choć nie powrócił do nałogów, a z depresją walczył dzielnie, to ostatnio musiał zmagać się również z pierwszym stadium choroby Parkinsona. O tym nie chciał mówić w mediach. O tym też nie wiedzieliśmy. Kiedy myślę o tym na spokojnie, to uświadamiam sobie, że w ogóle nie znałem Robina Williamsa. Nie miałem pojęcia jaka ludzka tragedia kryje się za tym ujmującym uśmiechem. Nagle zdaję sobie sprawę, że nie znam nikogo z Hollywood. Patrzę na teledysk Justina Timberlake i zastanawiam się czy on też zmaga się z takimi problemami? Wyglądam przez okno na dom sąsiada i równie boleśnie zdaję sobie sprawę, że ja tego człowieka tak naprawdę nie znam. Co siedzi w jego głowie? Co siedziało w głowie Robina Williamsa? Nie wiem i tu nie będzie żadnej mądrej puenty. Biorąc pod uwagę wiadomość o chorobie Parkinsona mam jednak więcej zrozumienia dla jego samobójstwa. Może odszedł w obawie przed uciążliwą chorobą? W makabrycznym żarcie przeciwko życiu zdecydował się odejść na własnych zasadach. Póki był w stanie to zrobić, a jego bliscy mieli dobre wspomnienia. Zastanawiam się gdzie leży granica między samobójstwem a eutanazją, ale nie chcę się w to zagłębiać. Potrafię to jednak zrozumieć, w pewien sposób daje mi to spokój.  

Zelda Williams, wspomniana na początku córka Robina, po śmierci ojca dużo udziela się w mediach. Gdy trzeba, odpiera krytykę, nie przebierając zresztą w słowach: "Tata ześle z nieba gołębia, który narobi wam na samochód. I to tuż po tym, jak wrócicie z nim z myjni." I w to chcę wierzyć. Że teraz kiedy Robin znalazł spokój, będzie mógł dalej nas bawić i rozśmieszać.

"Dżinie jesteś wolny!"

Oh captain, my captain... farewell.

[image-browser playlist="582939" suggest=""]

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj