UWAGA, SPOILERY!

(oraz ~1300 słów)

- Jestem zawiedziony – powiedział dziś jeden z moich znajomych. – Myślałem, że będzie więcej krwi i seksu, a tu marnie się zaczyna. Tylko jedna Zoe i seks z nieudolnym redaktorem, pfff.

 No cóż, wystarczy powiedzieć, że w chwili, gdy przeczytałam te słowa, byłam jeszcze kompletnie oczarowana premierą 2 sezonu "House of Cards". Początkowo nie zrozumiałam w ogóle, o co facetowi chodziło. Powiem szczerze, że do teraz nie pojmuję, co konkretnie mogło mu się nie spodobać w tym odcinku.

 Zaryzykuję stwierdzenie, że drugi sezon "House of Cards" to najbardziej oczekiwany tej zimy serialowy powrót. Serial, zupełnie jak "Gra o Tron", stał się po prostu modny, określając nowe trendy wśród produkcji poważnych, skierowanych do dorosłej, wyrobionej widowni. Oglądanie HoC to, przynajmniej w moim pokoleniu, swego rodzaju wyznacznik telewizyjnej dojrzałości. Nie wypada nie znać politycznych machinacji Franka Underwooda – przynajmniej nie w kręgu osób oglądających coś więcej niż "Warsaw Shore" i sztampowe produkcje TVN-u. W końcu skoro nawet sam Barack Obama otwarcie deklaruje się jako fan HoC i w wigilię premiery prosi o niespoilerowanie, to coś definitywnie musi być na rzeczy.

 Pierwszy sezon nie zakończył się żadnym dramatycznym cliffhangerem. Obyło się bez konieczności zbytniego zawikłania sytuacji Underwooda czy dopisywanego na siłę zagrożenia życia któregoś z pozostałych bohaterów. Finał stanowił zwieńczenie przedstawionych w pilocie wątków, a zarazem w dość stonowany sposób przygotował widzów na kolejne odcinki. Twórcy wyszli z słusznego założenia, że serial sam sobie poradzi. Jasno przedstawiono główne założenia, wokół których będzie oscylował będzie sezon drugi i wyświetlono napisy końcowe. I tyle – do zobaczenia za rok!

Otwarcie nowego sezonu podejmuje więc te założenia i zdaje się, że prowadzi je dalej. Underwoodowie szybko i sprawnie rozprawiają się z bezpośrednim zagrożeniem i robią to w makiawelicznym stylu, do którego przyzwyczaili nas rok temu. Claire zrzuca maskę kobiety, która grubo po czterdziestce odkrywa, że jednak chce mieć dzieci. Wcale nie chce. Cała intryga miała na celu wytrącenie Gillian argumentów z ręki i uchronienie się przed niebezpiecznym procesem sądowym. Stamper z kolei otrzymuje zadanie spacyfikowania przerażonej spotkaniem z Zoe Rachel Posner. Jest w Michaelu Kellym coś, co sprawia, że odgrywana przez niego postać przyprawia czasem o ciarki na plecach.

 Ostateczne rozwiązanie kwestii dziennikarskiego śledztwa bierze natomiast na swoje barki sam świeżo nominowany wiceprezydent Underwood. Przez połowę odcinka zwodzi Zoe wizją zapomnienia o wcześniejszych niesnaskach i swoistego resetu ich współpracy, rozpoczęcia wszystkiego od nowa bez obciążeń przeszłości. Takie postępowanie Franka sprawia, że widz zaczyna zastanawiać się, czy nominacja do Białego Domu zbytnio nie zawróciła głównemu bohaterowi w głowie; wiceprezydent słynął wszak z bezwzględnego palenia za sobą wszystkich mostów. Młoda dziennikarka zaś przez cały odcinek snuje się jak struta, pogrążona w ponurych myślach i początkach depresji. Boi się swoich powiązań z Underwoodem i tego, że mogą one uczynić z niej współwinną w sprawie o morderstwo.

 Kulminacyjny moment następuje w okolicach 35-tej minuty. Zoe w końcu zdaje się ufać Underwoodowi, zwabiona wizją dalszej współpracy i perspektywami rozwoju jej kariery zawodowej – po to tylko, by w zupełnie niespodziewanym momencie wylądować pod kołami rozpędzonego pociągu. Ot tak, w ciągu kilku sekund, jedna z głównych postaci całego serialu zostaje uśmiercona już w pierwszym odcinku nowego sezonu. Frank nie poświęca sprawie żadnego komentarza; nasuwa kapelusz na nos, wraca do domu i wpatruje się z niesmakiem w urodzinowy tort. Przecież nie życzył sobie tortu, świeczek i całej tej otoczki. Życie toczy się dalej.

 

Śmierć Zoe wyraźnie wstrząsnęła natomiast Lucasem i Janine. Ta ostatnia w popłochu pakuje walizki i ucieka do rodzinnego domu. Dziennikarze widzą, że Underwood nie cofnie się przed niczym. Czy aby na pewno to śledztwo warte jest zapłacenia takiej ceny? Janine wydaje się przekonana, że nie, ale nie łudźmy się: na pewno jeszcze powróci do Waszyngtonu.

 O ile pierwszy sezon rozpoczęły liczne monologi głównego bohatera kierowane do publiczności, o tyle w 2x01 Frank burzy metaforyczną czwartą ścianę dopiero na sam koniec odcinka. Wyjaśnia powody, z których wyeliminował Zoe z gry, oraz to, dlaczego widzowie nie powinni odczuwać żalu po jej śmierci.

 - Dla tych z nas, którzy wspięli się na sam szczyt łańcucha pokarmowego, nie istnieje pojęcie litości – przekonuje Underwood. – Obowiązuje tylko jedna zasada: jesteś myśliwym lub zwierzyną łowną.

 Pokuszę się o analogię: w dzisiejszej telewizji obowiązuje dokładnie ta sama reguła. Jesteś płotką, która dostaje cancela jeszcze przed zakończeniem emisji pierwszego sezonu, albo grubą rybą od początku grającą o Emmy i Złote Globy. "House of Cards" zdążył już udowodnić, że należy do tej drugiej kategorii.

 Pytanie brzmi: co uczyniło z tej produkcji wyznacznik telewizyjnych trendów?

 Od dłuższego czasu nawet średnio zorientowany miłośnik seriali może zaobserwować przełamywanie kolejnych telewizyjnych tabu, w szczególności w produkcjach sieci kablowych.  Dla przykładu, HBO przyzwyczaiło do scen pełnych seksu i przemocy jeszcze na długo przed "Grą o Tron". To ten serial jednak zdołał przeniknąć do globalnej popkultury głębiej niż jego utytułowani i popularni poprzednicy. Golizna, pourzynane głowy i tak zwane mocne sceny to standardowe elementy każdego w zasadzie odcinka GoT.

 Drugi przykład z brzegu to zakończony niedawno "Spatracus" stacji Starz, który w kolejnych odcinkach demonstrował nowe sposoby kunsztownego wypruwania flaków za pomocą najróżniejszych znanych rodzajowi ludzkiemu narzędzi. Tę rzeź przerywały mniej lub bardziej wyuzdane sceny erotyczne. Kolejne sekwencje, rzecz jasna, spajały ze sobą naprawdę świetne dialogi.

 Oba te seriale naprawdę ciężko nazwać kiepskimi, pomimo przesytu brutalnością i seksem – i pomimo tego, że każdy wie, co będzie w kolejnych odcinkach czy w ogóle jak zakończy się cała opowieść. Seks i przemoc to tylko standardowe dziś artystyczne środki wyrazu; być może nadużywane, ale niewątpliwie skuteczne, o czym dobitnie świadczą słupki oglądalności i pochlebne recenzje krytyków. Przykłady można mnożyć. Prawda jest taka, że ciężko dziś znaleźć amerykański dramat telewizyjny (wyłączając nieśmiertelne seriale telewizji publicznych o lekarzach, policjantach i prawnikach) z wysoką oglądalnością, przychylnymi ocenami i ratingiem innym niż "Mature".

 Inną zgoła sprawą jest to, jak ta zmiana estetyki wpłynęła na telewizyjną publiczność, a w szczególności młode jej pokolenie, które na ogół grzeczne wizualnie seriale z lat 90. pamięta tylko przez mgłę dzieciństwa. Z jednej strony stacje produkują to, czego domaga się publiczność, ale z drugiej – to telewizja, dziś wespół z internetem, wychowuje kolejne pokolenia. Zaprawionych w boju widzów ciężko zszokować czymś nowym, skoro naoglądali się już krwawych walk na arenie ("Spartacus"), prostytutek służących za tarcze strzelnicze ("GoT"), drobiazgowo ukazanych gwałtów na współwięźniach ("Oz"), smarowania się wnętrznościami zombie ("The Walking Dead") czy spalenia żywcem córki jednego z głównych bohaterów ("Sons of Anarchy"), żeby wymienić tylko kilka "pierwszych lepszych" kultowych pozycji. Widza trzeba zainteresować czymś nowym, bo nikogo nie interesuje powtórka z rozrywki. Ale czy aby na pewno nie da się stworzyć dziś serialu zdolnego osiągnąć sukces pomimo relatywnie niewielkiej ilości przemocy na ekranie?

 Moim zdaniem jak najbardziej się da, bo porządny scenariusz w połączeniu z wysokim poziomem aktorstwa obronią się same. Ścieżkę przetarł "Breaking Bad".

 Dlatego też opinia znajomego o HoC 2x01, którą przytoczyłam na początku tego tekstu, tak głęboko mnie zasmuciła. Czy widzowi przyzwyczajonemu do tego, że w porządnym serialu krew leje się strumieniami, a w tle non stop podskakują obnażone piersi, w ogóle wypada zaprezentować godzinę dramatu telewizyjnego pozbawioną tych elementów? Czy nie istnieje obawa, że widz uzna taki odcinek za żart i wpadkę ze strony twórców?

 Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawiamy? Przecież jeszcze tak niedawno człowiek oglądał z wypiekami na twarzy "Battlestar Galactica" i zachwycał się jak głupi kawałeczkiem pośladków Tricii Helfer. Teraz w "House of Cards" pokazano kawałeczek pośladków Zoe i nagle odcinek jest do chrzanu, bo nie było całego tyłka przez dłużej niż kilka klatek. No a ta scena seksu jakaś taka krótka i bez entuzjazmu. Słaba premiera, szału nie ma.

 Szkoda tylko, że tak trudno najwyraźniej jest zachwycać się modulacją głosu Rega E. Catheya, niepokojąco psychopatycznym wyrazem twarzy Michaela Kelly’ego, czy jak zwykle wyśmienitymi Kevinem Spaceyem i Robin Wright. Ktoś w ogóle zwrócił uwagę na pracę kamery? Po co podziwiać świetną pracę scenografów, tworzących w domu Underwoodów tak niesamowitą atmosferę za pomocą kilku wiszących na ścianach kinkietów?

 Jeśli wyznacznikiem oceny odcinka ma być ilość scen uzasadniająca rating "Mature", to z całą pewnością premiera sezonu była do bani. Gdybym natomiast miała wziąć pod uwagę elementy wymienione w akapicie wyżej oraz dorzucić szczery zachwyt zgrabnym zamknięciem części wątków z pierwszego sezonu i zrobieniem miejsca pod nowe, to daję mocne 9/10.

 I to tylko i wyłącznie dlatego, że już teraz czuję, że w kolejnych odcinkach tego sezonu mogłoby zabraknąć mi skali.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj