Wakacje, czyli okres przerwy w serialach (chociaż w sumie i to w ostatnich latach już się zmieniło), dobiegły końca. W tym czasie nie próżnowałam serialowo. O The Last Ship już pisałam, ale były też inne. W sumie chciałam się tylko skupić na The Killing 4 i Black Mirror… ale nie mogłam wyrzucić z głowy Hannibala 2 ani House of Cards 1 bez kilku słów na ich temat.

 

!! Bez spojlerów !!

Black Mirror

Najbardziej niszczący psychikę serial jaki widziałam. Nawet pisząc ten tekst kręcę głową przypominając sobie fabułę poszczególnych odcinków. Co ja się naprzeklinałam na tym serialu to głowa boli… tak silne emocje wzbudził, takie pozostawił wrażenia.

Black Mirror - dwa sezony po trzy odcinki, czyli niewiele. Każdy epizod opowiada inną historię, które łączy (różna) wizja przyszłości i to jak może zostać wykorzystana technologia w życiu czy w polityce. Ta futurystyczna rzeczywistość jest pokazana w krzywym zwierciadle – mamy parę motywów science-fiction, które wbrew pozorom są nam wyjątkowo bliskie, a także takie, które mogłyby się wydarzyć i to wcale nie w odległej przyszłości (i te są chyba najmocniejsze).

Ale tak naprawdę serial obnaża współczesne bezmózgie społeczeństwo uzależnione od telewizji, Internetu, karmiącego się tanią sensacją, niskich lotów rozrywką wypełnioną seksem, które za nic ma drugiego człowieka i jego wartości. Serial zmusza widzów do myślenia: do zadawania sobie pytania co my byśmy zrobili na miejscu bohaterów, czy godzilibyśmy się na takie traktowanie innych ludzi. I najważniejsze – czy to jest moralne? Czy to jest złe?

Największe wrażenie na wszystkich robi odcinek 2x02 White Bear, co do którego ja mam podzielone zdanie (co jest bardzo niepokojące swoją drogą). Chyba najbardziej daje do myślenia i skłania do dyskusji nad granicą wyrządzania krzywdy, a chorą sprawiedliwością. Fifteen Million Merits (1x02) mimo, że zahacza nieco o Matrixa, w sposób brutalny przedstawia nam obraz futurystycznego talent-show, które tak naprawdę niewiele się różni od tych współczesnych. The Entire History of You, to wizja przyszłości gdzie ludzie, dzięki wszczepionym chipom mają pamięć absolutną i mogą ją przeglądać w dowolnej chwili. Rodzi się pytanie czy na pewno każdy ma ochotę pamiętać dosłownie wszystko (a nawet jeśli tak to czy lepiej pewnych rzeczy nie wiedzieć). Be Right Back to obraz tego jak mogą zostać wykorzystane androidy. Po obejrzeniu odcinka człowiek pozostaje w głębokim dołku psychicznym. A w The Waldo Moment, możemy podziwiać tylko kawał dobrego aktorstwa.

Natomiast miażdżące wrażenie zrobił na mnie odcinek pierwszy – The National Anthem. Najlepiej nie wiedzieć o czym on jest, tak żeby po kilku minutach epizodu do samego końca wyczerpać cały zasób przekleństw w każdym języku i stracić całkowicie nerwy, a może nawet zasobność żołądka. Ten epizod wyniszczył mnie psychicznie chyba dlatego, że ze wszystkich jest najbardziej prawdopodobny (i to jest obrzydliwe). Do dziś mam kaca moralnego i nie sądzę, że kiedyś mi on przejdzie…

Podsumowując, serial jest wstrząsający, kontrowersyjny i na pewno bardzo śmiały. I nie szokuje dla samego szokowania, ale po to aby dać do myślenia. Po obejrzeniu tego serialu już nic nie jest takie same jak było… już się boję trzeciego sezonu… (na Święta Bożego Narodzenia Black Mirror ma powrócić ze specjalnym odcinkiem) zacznę się przygotowywać psychicznie już teraz.

[image-browser playlist="582382" suggest=""]

!!! Spojlery !!!

The Killing 4

Jak to dobrze, że mamy w Ameryce takie platformy telewizji internetowej jak Netflix, które wiedzą co dobre i nie boją się zaryzykować w produkcję ciekawych seriali. Wydawało się, że po anulacji The Killing przez stację AMC, pozostanie nam tworzenie już tylko fanficów jak potoczą się losy detektywów Sary Linden i Stephena Holdera po cliffhangerowej końcówce w 3 sezonie, a tu proszę – znienacka Netflix postanowił dokończyć serial! No i zrobił to bardzo dobrze!

Sześć ciekawych odcinków… brzmi dziwnie jak na The Killing – w serialu, w którym wydarzenia rozgrywają się w żółwim tempie. Ale przecież takie właśnie zawsze było Dochodzenie: powolne, ponure śledztwo w sprawie drastycznego zabójstwa. Tym razem mieliśmy nawet dwa śledztwa: morderstwo zamożnej rodziny i ukrywanie zaginięcia detektywa Skinnera, zastrzelonego przez Linden w poprzednim sezonie. Zamiast skupić się całkowicie na poszukiwaniu mordercy Linden i Holder musieli zmagać się z własnymi demonami, sumieniem i niuchającym wkoło Reddickiem. Może wszystko to lekko naciągane (te spięcia Holdera z siostrą i Caroline, czy spotkanie Linden z Regi i matką, które w sumie musiało jakoś nastąpić przypominając sobie poprzednie sezony), ale w sumie poparte logiczną konsekwencją poprzednich sezonów.

Sama sprawa chłopaka, który początkowo miał być ofiarą, a na koniec okazał się potworem i mordercą (i co najlepsze synem pani pułkownik, dyrektorki akademii) własnej rodziny, w zbrodni, w której jeszcze pomagali "koledzy" z akademii militarnej – całkiem niezła. Nie przepadam za kryminałami (nie wiem czy został nakręcony na podstawie duńskiej wersji czy książki), ale historia dobra, wciągająca z zaskakującym rozwikłaniem zagadki (ale kto w końcu zniszczył struny w tym fortepianie?).

W sumie w tych sześciu odcinkach bardziej chodziło o zamknięcie całej historii Linden i Holdera w specyficznym klimacie The Killing. Było deszczowe i mroczne Seattle, wzmocnione jeszcze srogim przeklinaniem i paleniem (Netflix mógł sobie na to pozwolić), co wyszło bardziej naturalnie. Trochę mniej było nawijania w stylu Holdera (no ale z kim miał tak gadać? Z panią pułkownik?). Ponownie mogliśmy oglądać sceny joggingu Linden nad brzegiem jeziora (Washington, a może zatoki Elliot? – nie wiem…), ale twórcy sprytnie nawiązywali też do pierwszego sezonu przy wyciąganiu z jeziora zatopionego auta Skinnera. No i najważniejsze – relacje między głównymi bohaterami. Przyjaźń, która zawisła na włosku i ostateczne przyznanie się Linden do winy.

W ostatnich latach trudno o dobre zakończenia seriali (Lost – do tej pory nie wiem o co chodziło; House, HIMYM itd.), ale chyba zatuszowanie sprawy Linden przez burmistrza Richmonda (no proszę jaki powrót postaci po latach!) to dobre posunięcie, bo jak to tak miałoby sprawiedliwości stać się zadość?? Zaskakujący był epilog, gdzie Holder i Linden spotykają się po 5 latach i Sarah przeprasza swojego dawnego partnera, że w niego nie wierzyła. Na skraju brzegu uświadamia sobie, że "city of the dead", czyli Seattle i Holder to prawdziwy dom. Jednak wróciła. Linden z Holderem? Myślę, że zakończenie The Killing jest bardzo satysfakcjonujące. Twórcy nie zostawili nas z cliffhangerem, nie zabili głównych bohaterów, nie zszokowali, ani też nie zrobili tak jak w Breaking Bad, czyli nie zakończyli bardzo bezpiecznie i asekuracyjnie. Zostawili nas z lekkim niedopowiedzeniem i uśmiechem Linden. Piękne pożegnanie z The Killing.

[image-browser playlist="582383" suggest=""]

I na koniec parę słów ode mnie. The Killing od początku bardzo mi się podobał, mimo że akcja ślimaczyła się niemiłosiernie. Ale ten niepowtarzalny, depresyjny klimat, który wszyscy teraz kopiują (True Detective czy Hannibal), zapadł w pamięć. Mireille Enos (Sarah Linden) i Joel Kinnaman (Stephen Holder) stworzyli dwójkę bardzo wyrazistych bohaterów z wyjątkową chemią między nimi. Cieszę się, że Netflix dokończył The Killing, bo po prostu temu serialowi się to należało. Kto wie, może zainteresuję się duńskim pierwowzorem? Czas pokaże.

Outro:

Ależ wyrósł Sterling Beaumon! Pamiętamy go przecież z Losta, gdzie grał młodego Benjamina Linusa! A teraz chłopak ma 19 lat i 188 cm wzrostu! Zabawne bo Michael Emerson ma tylko 173 cm… dobrze, że Sterling tak urósł dopiero po zakończeniu Losta!

I jeszcze jedno – Enos w lipcu urodziła synka, Larkina! Gratulacje i zdrowia życzę ;)  

 

!!! Same spojlery !!!

Wiem, że pisanie o serialach, które swoje finały miały już jakiś czas temu to odgrzewanie już mało świeżych kotletów… ale muszę wyrzucić z głowy kilka przemyśleń.

Hannibal 2

Jak już mowa o odgrzewanych kotletach… Hannibal przyrządziłby je tak, że Gordon Ramsay nawet by nie mrugnął okiem…

Od czasów Dextera, Hannibal wyrósł na pierwszego psychopatę seriali telewizyjnych. I to jeszcze takiego z nienaganną prezencją, IQ sięgającym chyba czterech cyfr i wyjątkowymi kucharskimi umiejętnościami… Może powinien stworzyć własny program kulinarny? Albo lepiej – zamiast prowadzić gabinet psychiatryczny, powinien założyć swoją restaurację o nazwie "Smaki, których nigdzie indziej nie doświadczysz". Z miejsca dostałby 3 gwiazdki Michelin! Sprawa warta specjalnej podróży…

Dobra, dobra… ja tu sobie żartuję, a drugi sezon Hannibala był naprawdę udany! Począwszy od bardzo ascetycznego poczucia grozy i mroku po psychologiczno-filozoficzną oprawę. Plus makabryczny artyzm (to oko z ciał…) polany muzyką klasyczną (a także… hm eksperymentalną?). Może zamiast ostrzegać przed brutalnymi scenami powinni napisać na ekranie: tylko dla wykształciuchów (i to chyba ze stopniem przynajmniej doktorskim). Ale dobrze, bo serial staje się przez to ambitniejszy… jakkolwiek to brzmi odnosząc się do serialu o seryjnym mordercy, który zjada swoje ofiary lub karmi nimi swoich gości na wykwintnych kolacjach.

Drugi sezon skupiał się na podchodach Willa z Hannibalem, który zaczął wykazywać ludzkie odruchy (chciał się przyjaźnić z Willem, romansował z Alaną i nawet zdarzyło się mu nie ubrać garnituru!). Pierwsza część sezonu sugestywnie nawiązywała do Milczenia Owiec; tyle że zamiast Lectera zamaskowanego, zamkniętego w więzieniu i klatce to Will był tym złym. Po śmierci Chiltona, który skądinąd stał się bardzo fajną postacią (idealnie irytujący jak w książkach, ale na koniec wcale nie taki głupi i jednak dający się lubić w jakiś pokręcony sposób), serial skupił się na gierkach między Grahamem, a Hannibalem, który za punkt honoru wziął sobie stworzenie kolejnego zimnokrwistego mordercy. Tutaj po raz kolejny uwypuklił się wątek przepoczwarzania się, przemiany i dążenia do ostatecznego piękna (?) i perfekcji, który tak dobrze znamy z filmów i książek o ulubionym kannibalu popkultury. Garściami serial czerpał z książek: Freddie Lounds i płonący wózek inwalidzki (w książce Freddie była facetem… ), psychopata Mason Verger i jego farma świnek (kapitalny Michael Pitt), rozpostarte, wiszące zwłoki w sali sądowej, przetrzymywanie w studni Miriam czy nawet wysłanie Alany na strzelnicę (co prawda w Czerwonym Smoku Will kogo innego wysłał na strzelnice no ale… to bym musiała się od razu czepiać tego, że Alana w książce też była Alanem).  

Finał sezonu to była… rzeźnia! Ale wcześniej matrixowe sceny Morfeusza z agentem… znaczy się Jacka Crawforda (swoją drogą okrutna była ta manipulacja nim i jego żoną) z Hannibalem, które mieliśmy okazje już widzieć w pierwszym odcinku sezonu. Ale, że Abigail żyje?! Tzn. chyba już nie za bardzo… rzeka, powódź krwi. Masakra… i po napisach aby już w ogóle każdego dobić, okazuje się że agentka Scully, znaczy się Bedelia du Maurier cały czas spiskowała z Hannibalem i lecą sobie na podróż poślubna do Francji…

Tak jak było to powiedziane – Hannibal jest zawsze kilka kroków przed wszystkimi. Trudno sobie wyobrazić aby tak inteligentny facet nie zorientował się, że Will stara się mu przypodobać i wkręca go aby udowodnić mu winę. A Hannibal bawi się manipulacją, obserwując co się stanie. W tej jatce pewnie i tak wszyscy przeżyli, mimo że poszkodowani mogliby wspólnie zapełnić krwią całe wiadro i pobawić się w makabryczną wersję ice bucket… blood bucket. 

Bardzo podoba mi się w tym serialu dbałość o szczegóły, groza, mrok, psychoanaliza. Serial stał się… wymagający (pod względem inteligencji, a także sprawdzał wytrzymałość żołądka). Absolutnie byłam zszokowana widząc śmierć Chiltona (czemu zawsze jak polubię jakąś postać, której wcześniej nie lubiłam to ją zawsze zabijają?!), a także Beverly Katz (ta przynajmniej dostała… ciekawą śmierć). Szczerze mówiąc to Mads Mikkelsen dalej mnie nie przekonuje w roli Hannibala Lectera (wolałabym widzieć w niej jego brata – Larsa), ale za to Hugh Dancy wciąż jest czarujący. I nie wiem czy tylko ja tak miałam, że autentycznie stawałam się głodna oglądając ten serial… nie wiem czy to dobry znak. Drugi sezon bardziej mi się podobał, chociaż to jednak… chora rozrywka ;)

 

House of Cards 1

W końcu obejrzałam pierwszy sezon Domku z Kart, w wersji amerykańskiej, aby przekonać się co takiego fajnego jest w tym serialu. Oczywiście poza wspaniałym Kevinem Spacey, którego bardzo lubię i szanuję. I tak jak już wielu pisało: świetna gra aktorska, bardzo dobry scenariusz, wciągające intrygi i knowania, polityka, seks, dziennikarstwo, skandale. Wszystko to dostosowane do amerykańskiej rzeczywistości (no bo w końcu serial powstał na podstawie angielskiej wersji).

Mnie najbardziej podoba się to, że tak dokładnie pokazane są aspekty amerykańskiej demokracji (system rządów). Niedawno na studiach miałam przedmiot do zaliczenia Współczesne Systemy Polityczne i czytałam trochę o rządach w USA i potwierdzam, że wszystko co oni tam robią: orędzie, pisanie ustawy, wybór wiceprezydenta czy speakera, kongresmeni i gubernatorzy – tak to właśnie wszystko wygląda. Co prawda nie sądzę aby gdzieś tam w Białym Domu grasował ktoś taki jak Frank Underwood, diabelski manipulator, przy którym dr House wypada bardzo blado. Ale Kevin Spacey potrafi stworzyć postać władczą, przytłaczającą swoją prezencją, a Robin Wright (jako Claire Underwood) mu nie ustępuje.

Szkoda tylko, że nikt mi nie powiedział, że muszę zachowywać stałą koncentrację podczas oglądania, bo pod koniec sezonu pogubiłam się, kto, z kim i dlaczego. A pierwszy sezon to ewidentnie taki wstęp do pewnie jeszcze ciekawszych wydarzeń w 2 sezonie. Muszę nadrobić!

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj