5

Boże Narodzenie tego roku było do dupy. Sami chyba rozumiecie. Pamiętam stypę. Odbywała się w naszym domu. Ojciec witał gości i odbierał kondolencje, a potem zniknął. Spytałem jego brata, gdzie się podział. – Musiał się położyć – odpowiedział wuj Bob. – Był naprawdę zmęczony, Charlie. Może pójdziesz się pobawić na dworze? Nigdy w życiu nie miałem mniejszej ochoty na zabawę, ale po­szedłem. Minąłem grupkę dorosłych, którzy wyszli na zewnątrz, by zapalić, i usłyszałem, jak jeden z nich mówił: „Biedak, pijany jak bela”. Nawet wtedy, pogrążony w rozpaczy po śmierci mamy, wiedziałem, o kim mówili. Nim umarła, ojciec „pijał rozsądnie”, że tak to ujmę. Byłem wtedy jeszcze małym dzieckiem, więc możecie to uznać za niedo­mówienie, ale tego właśnie będę się trzymał. Nigdy nie słyszałem, by bełkotał, nigdy się nie zataczał, nie chodził do barów, nigdy też nie tknął mnie ani mamy. Wracał do domu ze swoją aktówką, a mama częstowała go drinkiem, zwykle martini. Ona też piła jed­nego. Wieczorem, gdy oglądaliśmy telewizję, wypijali czasem piwo albo dwa. I na tym koniec. Wszystko zmieniło się po tym przeklętym moście. Ojciec był pijany po pogrzebie („jak bela”), był pijany w Boże Narodzenie, upił się też w sylwestra (nazywanego przez ludzi takich jak on „nocą amatorów”, o czym dowiedziałem się znacznie później). Przez dłu­gie tygodnie i miesiące po śmierci mamy przez większość czasu był pijany. Zwykle w domu. Wciąż nie chodził wieczorami do barów („Zbyt wielu dupków takich jak ja”, powiedział kiedyś) i nie robił mi krzywdy, jego picie wymknęło się jednak spod kontroli. Teraz to wiem; wtedy to po prostu akceptowałem. Dzieciaki tak robią. I psy. Coraz częściej sam robiłem sobie śniadanie, najpierw raz czy dwa w tygodniu, potem cztery, wreszcie praktycznie codziennie. Jadłem w kuchni płatki Alpha‑Bits albo Apple Jacks i słyszałem jego dochodzące z sypialni chrapanie – głośne i zgrzytliwe niczym war­kot motorówki. Czasami zapominał się ogolić przed wyjściem do pracy. Po kolacji (coraz częściej były to dania na wynos) chowałem kluczyki do samochodu. Jeśli chciał kolejną butelkę, mógł przejść się po nią do Zippy’ego. Czasami martwiłem się, że wpadnie pod samochód na tym przeklętym moście, ale nie za bardzo. Byłem pe­wien (a przynajmniej dość pewien), że to niemożliwe, by oboje moi rodzice zginęli w tym samym miejscu. Tata pracował w ubezpiecze­niach, wiedziałem więc, że tabele aktuarialne bazują na rachunku prawdopodobieństwa. Tata był dobry w swoim fachu i mimo picia radził sobie jakoś przez ponad trzy lata. Czy dostawał w pracy jakieś ostrzeżenia? Nie wiem, ale pewnie tak. Czy zatrzymano go kiedyś, bo jeździł zygzakiem, gdy zaczął pić już po południu? Jeśli tak, to być może skończyło się tylko na ostrzeżeniu. Właściwie to więcej niż „być może”, bo znał wszystkich gliniarzy w mieście. Kontakty z policją były częścią jego pracy. Przez te trzy lata nasze życie miało określony rytm. Nie był to może dobry rytm, nie taki, do którego chciałoby się tańczyć, ale da­wał jakieś oparcie. Wracałem ze szkoły mniej więcej o trzeciej. Oj­ciec przychodził koło piątej, już po kilku drinkach, którymi zionął na odległość (nie chodził do barów wieczorami, ale później dowie­działem się, że był stałym bywalcem Tawerny Duffy’ego, do której wstępował po drodze z biura do domu. Przynosił pizzę, tacos albo chińskie dania z Joy Fun. Czasami o tym zapominał i wtedy zama­wialiśmy jedzenie do domu… a raczej ja zamawiałem. Po kolacji zaczynało się właściwe picie. Głównie gin. Inne rzeczy, jeśli gin się skończył. Czasami ojciec zasypiał przed telewizorem, czasami wta­czał się do swojej sypialni, zostawiając porzucone w nieładzie buty i zmięty garnitur, który odkładałem za niego na miejsce. Co jakiś czas nocami budził mnie jego płacz. To okropne usłyszeć coś takie­go w środku nocy. Załamanie przyszło w 2006 roku. Trwały wakacje. O dziesiątej miałem mecz dziecięcej ligi baseballowej, Shrimp League; zaliczy­łem dwa home runy i świetny przechwyt. Wróciłem do domu tuż po południu i zastałem tatę siedzącego w swoim fotelu i wpatrują­cego się w telewizor, w którym leciał jakiś stary film, a przebrzmiałe gwiazdy kina toczyły pojedynek na schodach zamku. Miał na sobie tylko slipy i popijał jakiś biały napój – czysty gin Gilbey’s, sądząc po zapachu. Spytałem go, co robi w domu o tej porze. Wciąż wpatrzony w ekran telewizora, wybełkotał: – Wygląda na to, że straciłem pracę, Charlie. Albo, jeśli wolno mi zacytować Bobcata Goldthwaita, przekazałem ją komuś, kto wy­konuje ją teraz za mnie. Albo wkrótce będzie wykonywał. Wydawało mi się, że nie wiem, co odpowiedzieć, ale słowa same wypłynęły z moich ust: – Przez twoje picie – rzuciłem. – Skończę z tym – odparł. Wskazałem tylko na jego szklankę. Poszedłem do swojego poko­ju, zatrzasnąłem drzwi i zacząłem płakać. Zapukał do mnie. – Mogę wejść? Nie odpowiedziałem. Nie chciałem, żeby widział, jak się mażę. – Daj spokój, Charlie. Wylałem to do zlewu. Jakbym nie wiedział, że na kuchennym blacie stoi butelka z resz­tą ginu. A w barku jeszcze jedna. Albo dwie. A może trzy. – No już, Charlie, czo na to powiesz? „Czo”. Nienawidziłem tego bełkotu. – Wal się, tata. Nigdy wcześniej nie mówiłem do niego takich rzeczy i w pew­nym sensie chciałem, żeby do mnie wszedł i mnie uderzył. Albo przytulił. Cokolwiek. Usłyszałem jednak, jak wlecze się do kuchni, gdzie czekała na niego butelka ginu. Kiedy w końcu wyszedłem ze swojego pokoju, spał na kana­pie. Telewizor wciąż był włączony, ale ojciec go wyciszył. Leciał jakiś inny czarno‑biały film, stare samochody ścigały się w scenerii, w której na pierwszy rzut oka można było rozpoznać plan filmowy. Tata zawsze oglądał TCM, gdy pił, chyba że byłem w domu i chcia­łem obejrzeć coś innego. Butelka stała na stoliku, prawie pusta. Wylałem resztkę ginu do zlewu. Otworzyłem barek i zastanawiałem się przez chwilę, czy nie opróżnić wszystkich innych butelek, ale od samego patrzenia na gin, whiskey, wódkę i kawową brandy po­czułem się okropnie zmęczony. Trudno uwierzyć, że dziesięciolatek może czuć tego rodzaju zmęczenie, ale tak właśnie było. Włożyłem do mikrofalówki mrożonkę firmy Stouffer – Zapie­kankę Drobiową Babuni, naszą ulubioną – i kiedy danie się pod­grzewało, zbudziłem tatę. Usiadł prosto, rozejrzał się nieprzytom­nie, jakby nie wiedział, gdzie jest, a potem zaczął wydawać z siebie okropne gardłowe dźwięki, jakich nigdy wcześniej nie słyszałem. Zakrywając usta dłonią, przeszedł chwiejnym krokiem do łazienki, a zaraz potem usłyszałem, jak wymiotuje. Wydawało się, że nigdy nie przestanie, ale w końcu ucichł. Zadźwięczał dzwonek mikrofa­lówki. Wyjąłem zapiekankę, używając rękawic kuchennych z napi­sem MIŁEGO GOTOWANIA na lewej i SMACZNEGO na prawej; jeśli choć raz zapomnisz je włożyć przed wyjęciem z mikrofalówki czegoś gorącego, potem już zawsze będziesz o tym pamiętał. Nało­żyłem jedzenie na talerze i przeszedłem do salonu, gdzie tata siedział na kanapie, z opuszczoną głową i dłońmi splecionymi na karku. – Możesz jeść? – spytałem. Podniósł na mnie wzrok. – Może. Jeśli przyniesiesz mi aspirynę. Łazienka śmierdziała ginem i czymś jeszcze, może dipem faso­lowym, ale przynajmniej trafił z tym wszystkim do sedesu i spuścił wodę. Rozpyliłem trochę odświeżacza powietrza, a potem przyniosłem ojcu buteleczkę z aspiryną i szklankę wody. Zażył trzy tablet­ki i odstawił szklankę tam, gdzie wcześniej stała butelka Gilbey’s. Potem spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakiego nie widziałem u niego nigdy wcześniej, nawet po śmierci mamy. Przykro mi to mó­wić, ale powiem, bo tak właśnie wtedy pomyślałem: to był wzrok psa, który zesrał się na podłogę. – Mógłbym coś zjeść, gdybyś mnie przytulił. Przytuliłem go i powiedziałem, że żałuję tego, co mówiłem wcześniej. – Nie ma sprawy. Pewnie sobie zasłużyłem. Przeszliśmy do kuchni i zjedliśmy tyle Zapiekanki Drobiowej Babuni, ile byliśmy w stanie, czyli niezbyt wiele. Kiedy mył talerze, powiedział, że przestanie pić, i w ten weekend rzeczywiście nie pił. Mówił też, że w poniedziałek zacznie szukać pracy, ale nie zrobił tego. Został w domu, oglądał stare filmy na TCM, a kiedy wróciłem do domu po treningu baseballu i lekcji pływania, był już mocno zaprawiony. Zauważył, że na niego patrzę, i pokręcił głową. – Jutro. Jutro na sto procent, obiecuję. – Gówno prawda – rzuciłem i poszedłem do swojego pokoju.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj