Rozdział 5

- Don Ernesto chce wiedzieć, co się dzieje w starym domu Pabla – powiedział kapitan Marco. – Kiedy da się tam zajrzeć? Wczesnym wieczorem siedział wraz z dwoma mężczyznami w otwartej szopie w warsztacie szkutniczym. Lekka bryza poruszała flagami frachtowców cumujących na Miami River. Burta jego łodzi ocierała się z piskiem o pomost zastawiony stertami klatek-pułapek na kraby. - Jeśli wóz Claudia odpali, o siódmej rano mogę tam wejść z ogrodnikami – odparł Benito. – Zgodnie z umową, muszą nas wpuszczać co dwa tygodnie, żebyśmy mogli zabrać opadłe liście palm i skosić trawę. – Benito był stary i skórzasty. Miał jasne oczy. Grubymi jak banan palcami zrobił idealnego skręta z tytoniu Buglera, zakręcił koniec i trzasnął kuchenną zapałką. - Jesús Villarreal twierdzi, że złoto tam jest – ciągnął kapitan. – Przywiózł je dla Pabla łodzią w osiemdziesiątym dziewiątym. Don Ernesto mówi, że ci filmowcy to przebierańcy i kopią pod domem. - Jesús był dobrym żeglarzem – powiedział Benito. – Myślałem, że już nie żyje, tak jak Pablo. Że nikt z nas nie żyje, nikt oprócz mnie, chociaż mnie też niewiele zostało. - Ty nie umrzesz, za wielki z ciebie łajdak. – Antonio nalał mu z butelki na stole. Miał dwadzieścia siedem lat i był w podkoszulku z napisem „Serwis basenowy”. Wszyscy trzej dorabiali na boku jako tajni obserwatorzy i w imieniu swojego mentora z Cartageny przyglądali się dyskretnie wszystkiemu, co działo się w Miami. Wszyscy mieli taki sam tatuaż, w różnych miejscach ciała. Przedstawiał dzwonek wiszący na haczyku do łowienia ryb. Po rzece, aż po szczyty strzelających w niebo wieżowców, niosła się muzyka z pobliskiej restauracji. - Kto kopie pod domem? – spytał Antonio. - Hans-Peter Schneider i jego ludzie – odparł Marco. - Widziałem go – mruknął Benito. – A wy? Widzisz go pierwszy raz i robi ci się smutno, bo myślisz, że jest chory. Ale kiedy się go pozna, wygląda jak kutas w okularach. - Jest z Paragwaju – powiedział kapitan. – Podobno to bardzo zły człowiek. - On też się za takiego uważa. – Benito schował blaszane pudełko tytoniu do kieszeni ogrodniczek. – Kiedyś szukał złota pod domem Pabla na przedmieściach Bogoty i na moich oczach odstrzelił facetowi tyłek za leserowanie. To wariat, w dodatku groźny. - Prowadzi tu interesy – dodał Antonio. – Ciągle jeździ, tam i z powrotem. Ma internetowy peep-show i dwa burdele w Miami, w Roach Motel i tym drugim, niedaleko lotniska. Najwięcej kasy wyjmował z dwóch ostro pokręconych barów. Jeden nazywał się Gęsty Sos, a drugi Sztos. Departament Zdrowia odkrył, że na górze klienci srają na siebie i sikają i hrabstwo odebrało mu licencję na sprzedaż wódy. Raz próbował się do niego dobrać Urząd Imigracyjny, za handel ludźmi, dziewczętami i chłopcami. Teraz nic na niego nie mają. Jakby w ogóle nie istniał. Ale wciąż przyjeżdża tu po kasę. Antonio często pływał na ryby z młodymi policjantami i dużo wiedział. Dopił drinka. - Mogę tam zajrzeć jutro po ósmej. Basen przecieka i spróbuję przeciągnąć naprawę. - A ten agent czy pośrednik? – spytał kapitan Marco. – Felix, tak? Nie wyrzucili go jeszcze? Benito pokręcił głową. - Wyżej sra, niż dupę ma. Nosi do pracy kapelusz za pięćset pięćdziesiąt dolarów plus VAT. Mówi wam to coś? Dobre jest tylko to, że mało widzi. Za to ta dziewczyna jest bardzo miła. Cudownie miła. - Mnie to mówisz? – rzucił Antonio. - Nie powinna tam zostawać. Nie z tym Schneiderem. - Rozmawiałem z nią przez telefon – powiedział Antonio. – Nie będzie tam nocowała. - Szkoda, że Schneider w ogóle ją widział. - Dobrze, jedźcie tam – zdecydował kapitan. – Jutro około dziewiątej będę łowił kraby w zatoce. Poplączemy liny i trochę postoimy. Benito, w razie jakichś kłopotów powachluj się kapeluszem. Jeśli każą ci podnieść ręce do góry, przypadkowo strąć go z głowy. Przyjdziemy po was. Nasłuchujcie warkotu silnika. Jeśli ucichnie, to znak, że wchodzimy na ostro. Nie udawajcie bohaterów. Don Ernesto chce tylko wiedzieć, co się tam dzieje. Nad rozciągającymi się na zachodzie mokradłami Everglades wisiały burzowe chmury. Pulsowały w nich błyskawice. Linia nieba na wschodzie błyszczała jak góra lodowa. Tuż za burtą cumującej przy pomoście łodzi do połowu krabów wypłynęła samica manata. Wzięła świszczący oddech i przez chwilę nasłuchiwała cichego oddechu towarzyszącego jej cielęcia. Uspokojona zanurkowała i zniknęła.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj