Pośpieszył w dół naturalną rampą, a ona ruszyła w jego ślady; osobista waśń poszła w zapomnienie zdławiona instynktem awanturników, by jednoczyć siły przeciwko wspólnemu zagrożeniu. Ryki ucichły, kiedy przedzierali się w dół przez zieloną zasłonę liści, jakie omiatały skałę. – Znalazłem twego konia uwiązanego przy sadzawce, o tam – wymamrotał, stąpając tak bezgłośnie, że już więcej się nie zastanawiała, jak zaskoczył ją na skale. – Przywiązałem mojego obok i poszedłem śladem twoich butów. Uważaj teraz! Wynurzyli się z pasa liści i spojrzeli na dolne partie puszczy. Zielony dach nad nimi rozpościerał swój zaciemniony baldachim. Pod nimi słonecznego światła przenikało tyle, by wytworzyć półmrok o nefrytowym odcieniu. Olbrzymie pnie drzew, nie więcej niż sto stóp dalej, były ciemne i upiorne. – Konie powinny się znajdować za tymi zaroślami, tam – wyszeptał Conan, a jego głos mógł być lekkim wietrzykiem powiewającym wśród gałęzi. – Posłuchaj! Valeria już usłyszała i krew zastygła jej w żyłach; bezwiednie położyła jasną dłoń na umięśnionym ramieniu towarzysza. Zza zarośli dochodził głośny chrzęst kości oraz donoś- ny dźwięk rozrywania mięsa wraz z odgłosami przeżuwania i mlaskania w trakcie straszliwej uczty. – Lwy nie robiłyby takiego hałasu – szepnął Conan. – Coś je nasze konie, ale to nie lew… Na Croma! Hałas ustał raptownie, a Cimmeryjczyk zaklął pod nosem. Wzniecony nagle wiaterek powiał z ich strony wprost w kierunku miejsca, gdzie skrywał się niewidzialny zabójca. – Oto nadchodzi! – mruknął, unosząc nieco miecz. Zarośla zatrzęsły się gwałtownie, a Valeria ścisnęła mocno rękę Conana. Nie mając w ogóle wiedzy o dżungli, pojęła jednak, że żadne zwierzę, jakie kiedykolwiek widziała, nie targałoby wysokimi krzewami w taki sposób. – Musi być wielkie jak słoń – mruczał pod nosem Conan, wtórując jej myślom. – Co, u diabła… – Głos mu zamarł w ogłuszającej ciszy. Z zarośli wyłonił się łeb rodem z obłędu i koszmaru. Szczerząca się paszcza z obnażonymi rzędami ociekających posoką żółtych kłów, ponad opuszczoną szczęką – podobny jaszczurzemu pomarszczony pysk. Ogromne ślepia, niczym tysiąckroć powiększone ślepia pytona, wpatrywały się bez mrugnięcia w zastygłych ludzi przywierających do skały nad nim. Pokryte łuską obwisłe wargi wysmarowane były krwią kapiącą z olbrzymiej paszczy. Łeb większy niż u krokodyla przechodził w długą, pokrytą łuską szyję, na której wznosiły się rzędy ząbkowanych kolców, a potem, miażdżąc kolczaste krzewy i młode drzewka, wytoczyło się cielsko olbrzyma – gigantyczny, beczkowaty korpus na absurdalnie krótkich nóżkach. Białawy brzuch niemal szorował o ziemię, podczas gdy najeżony zębami grzbiet wznosił się wyżej, niż Conan zdołałby dosięgnąć, stojąc na palcach. Za nim ciągnął się długi ogon zakończony szpikulcem, jak u gargantuicznego skorpiona. – Z powrotem na skałę, prędko! – rzucił Conan, pchnąwszy stojącą za nim dziewczynę. – Nie sądzę, żeby zdołał się wspiąć, ale może stanąć na zadnich łapach i nas dosięgnąć… Rwąc i łamiąc krzaki oraz drzewka, potwór nadciągał pędem poprzez zarośla, a oni umknęli przed nim w górę po skale niczym pędzone wiatrem liście. Kiedy Valeria zanurzyła się w liściastą osłonę, rzut oka wstecz ukazał jej olbrzyma wznoszącego się niebezpiecznie na potężnych zadnich łapach, tak jak przewidział Conan. Widok ten przepełnił ją narastającą paniką. Stojąc dęba, bestia zdawała się jeszcze ogromniejsza niż wcześniej; pociągły łeb górował wśród drzew. Wtem żelazna dłoń Conana zamknęła się na jej nadgarstku i szarpnięciem została wciągnięta na złamanie karku w oślepiający gąszcz liści, a potem w gorący słoneczny blask powyżej, akurat w chwili, gdy potwór opadł przednimi łapami na załomy, wprawiając skałę w drżenie. Ogromny łeb wynurzył się z trzaskiem za uciekinierami spośród gałązek, a oni spoglądali przez przerażającą chwilę w okolone zielonymi liśćmi koszmarne oblicze o płomiennych ślepiach i rozdziawionej paszczy. Wtem olbrzymie kły zatrzasnęły się bezskutecznie, po czym łeb się cofnął, znikając im z oczu, jak gdyby zanurzył się w sadzawce. Zerkając w dół między połamanymi gałęziami, które szorowały o skałę, ujrzeli stwora siedzącego na zadzie u stóp załomów i wpatrującego się w nich bez zmrużenia oka. Valeria się wzdrygnęła. – Jak sądzisz, długo będzie tam warował? Conan kopnął czaszkę na usłanej liśćmi półce. – Ten gość musiał wspiąć się tutaj, żeby mu uciec, albo innemu takiemu jak on. Musiał umrzeć z głodu. Nie ma połamanych kości. Stwór ten musi być smokiem, o którym czarne ludy mówią w swych legendach. Jeśli tak, to nie odejdzie stąd, nim oboje nie będziemy martwi. Valeria popatrzyła na niego pustym wzrokiem, zapominając o urazie. Zwalczyła napływ paniki. Dowodziła swej zuchwałej odwagi tysiące razy podczas dzikich bitew na morzu i lądzie, na śliskich od krwi pokładach płonących okrętów, w trakcie szturmów na warowne miasta i na udeptanych piaszczystych plażach, gdzie gotowi na wszystko ludzie z Czerwonego Bractwa nurzali nawzajem swe noże we krwi podczas walki o przywództwo. Jednak perspektywa, z którą przyszło się jej teraz mierzyć, zmroziła jej krew w żyłach. Cios kordelasa w ogniu bitwy był niczym; lecz siedzieć bezczynnie, biernie na nagiej skale, aż sczeźnie z głodu napastowana przez potworny przeżytek dawnych epok… Ta myśl przepoiła jej umysł pulsującą paniką. – Musi odejść, żeby jeść i pić – rzekła bezradnie. – Nie będzie musiał chodzić daleko, by zrobić jedno i drugie – wyjaśnił jej Conan. – Właśnie obżarł się końskim mięsem i jak prawdziwy wąż może teraz długo obejść się bez jedzenia i picia. Jednak zdaje się, że on nie śpi po jedzeniu jak prawdziwy wąż. Jakkolwiek by było, nie umie wspiąć się na te załomy. Conan przemawiał niewzruszony. Był barbarzyńcą – straszliwa cierpliwość dziczy oraz jej dzieci była w równym stopniu częścią jego natury, jak żądze i szał. Umiał znosić sytuacje takie jak ta z opanowaniem niedostępnym osobie cywilizowanej.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj