W tym tygodniu ukazała się kolejna pozycja w serii Wehikuł Czasu - kolekcji zawierającej klasyczne utwory science fiction. Nakładem Domu Wydawniczego Rebis ukazała się powieść Clifforda D. Simaka pt. Czas jest najprostszą rzeczą. Jest to kosmiczna historia o człowieku podróżującym przez kosmos dzięki umiejętnościom telepatycznym. Kiedy wymienia się umysłem z napotkanym obcym, jego macierzysta korporacja planuje go pojmać i wyeliminować. Bohater, wyposażony w nowe umiejętności, jest zmuszony porzucić dotychczasowe życie i uciekać przed nasłanymi na niego zabójcami. Poniżej prezentujemy początek powieści Czas jest najprostszą rzeczą w przekładzie Zbigniewa A. Królickiego:

Rozdział 1

W końcu przyszedł czas, gdy Człowiek pogodził się z myślą, że nie zdobędzie kosmosu. Zaczął to podejrzewać w dniu, kiedy Van Allen odkrył radio aktywne pasy wokół Ziemi, a uczeni z Minnesoty za ­pomocą balonów schwytali protony emitowane przez Słońce. Lecz Człowiek tak długo marzył o podróżach w kosmosie, że nawet w obliczu tych faktów nie mógł porzucić tego marzenia, nie próbując. Tak więc próbował — i robił to nadal nawet wtedy, gdy śmierć kolejnych astronautów dowiodła, że tego planu nie zdoła zrealizować. Człowiek był zbyt kruchą istotą, żeby podróżować w kosmosie. Zbył łatwo umierał. Albo w wyniku promieniotwórczego działania Słońca, albo wzbudzonego przez nie wtórnego promieniowania metalowego kadłuba statku. W końcu Człowiek zrozumiał, że to marzenie nigdy się nie ziści, więc z rozgoryczeniem i rozczarowaniem patrzył na gwiazdy, które były teraz dalej niż kiedykolwiek. Po wielu latach, gdy ucichł ryk startujących rakiet, po milionach bolesnych rozczarowań, Człowiek w końcu zaniechał dalszych prób. I dobrze się stało. Ponieważ był lepszy sposób.
Źródło: Rebis

Rozdział 2

Shepherd Blaine czuł, że znajduje się w jakiegoś rodzaju domu lub — jeśli nie był to dom w ścisłym znaczeniu tego słowa — w czyimś miejscu zamieszkania. Ponieważ taki ład oraz doskonałe proporcje nie występują w naturze, nawet na obcej planecie nieznanej gwiazdy bardzo odległej od Ziemi. Nie zostawiał śladów gąsienic na podłodze, chociaż pozostawił je na wydmach, zanim dotarł do tego domostwa — jeśli to miejsce nim było. Tu wiatr był tylko szeptem w porównaniu z rykiem burzy szalejącej na pustyni, przez którą brnął godzinami. Podłoga była twarda i gładka, jasnoniebieska, i łatwo się po niej poruszał. Tu i tam widział porozstawiane obiekty, które mogły być meblami, urządzeniami lub dziełami sztuki; wszystkie były jasnoniebieskie i nie miały nieforemnych, przypadkowych kształtów uformowanych przez wiatr, słońce czy kaprysy pogody, lecz równe, proste lub wygięte linie przedmiotów użytkowych. A jednak gwiazdy wciąż jaśniały, a odległe słońce było widoczne, choć świeciło słabo, tak więc to miejsce, na które się natknął, z pewnością nie było zamkniętym pomieszczeniem. Blaine powoli ruszył naprzód, z układem sensorycznym włączonym i nastawionym na pełną moc. Nabierał przekonania, że to rzeczywiście jest dom, a po chwili zaczął również wyczuwać w nim życie. Poczuł przypływ rosnącego podniecenia. Ponieważ nieczęsto napotykano życie. A napotkanie rozumnej formy życia było pamiętnym wydarzeniem. Tutaj o jej istnieniu świadczyły gładkość tej jasnoniebieskiej podłogi i obecność tych przedmiotów. Poruszał się najwolniej jak mógł, z cichym szmerem gąsienic sunących po podłodze, z włączonymi sensorami, przy szeleście taśmy zapisującej każdy obraz, dźwięk, kształt i zapach, rejestrującej temperaturę, czas, zmiany pola elektromagnetycznego oraz wszystkie inne zjawiska zachodzące na tej planecie. W oddali dostrzegł życie — coś, co bezwładnie spoczywało na podłodze jak rozleniwiony człowiek, niczego nie robiąc i niczego nie zamierzając robić — po prostu tam zalegając. Blaine ruszył ku temu, wciąż powoli; jego sensory gromadziły, a rejestratory chłonęły wiedzę o tej formie życia. A ta była różowa — przyjemnie różowa. Nie był to często spotykany obrzydliwy, mdły lub anatomiczny kolor, ale bardzo ładny róż sukienki, jaką córeczka sąsiadów może włożyć z okazji siódmych urodzin. To coś patrzyło na niego — może nie oczami, ale spoglądało na niego. Wiedziało o jego obecności. I nie bało się. W końcu dotarł do tego czegoś. Stanął w odległości dwóch metrów i czekał. To coś było dość duże, na środku wysokie na trzy metry i o ponadsześciometrowej średnicy. Górowało nad niewielką maszyną, którą akurat był Blaine, ale nie okazywało nieprzyjaznych uczuć. Ani przyjaznych. Na razie żadnych. Po prostu tam było. I to jest najtrudniejsza część misji, przypomniał sobie Blaine. Chwila, kiedy się powiedzie lub nie. To, co teraz zrobi, może wpłynąć na wszystkie przyszłe stosunki z tą formą życia. Tak więc stał zupełnie nieruchomo i nie robił nic. Sensory schowały się i ledwie działały, a taśma prawie się nie przesuwała. To oczekiwanie przychodziło mu z trudem, ponieważ czas naglił. Zostało go bardzo mało. Nagle wyczuł drżenie wychwycone przez wyrafinowane elektroniczne wnętrzności maszyny, która w tym momencie była jego ciałem; reakcję tej różowej istoty zalegającej na podłodze — na wpół sformowaną myśl, początek porozumienia, przełamanie lodów. Spięty, starał się powstrzymać falę emocji. Ponieważ za wcześnie było na emocje — jeszcze nic nie wskazywało na telepatyczne zdolności. Chociaż to drżenie było zapowiedzią, świadczyło o… Trzymaj się, powiedział sobie, trzymaj się! Trzymaj się tego czasu! Zostało zaledwie pół minuty! Drżenie się powtórzyło, tym razem głośniejsze i wyraźniejsze, jakby leżąca tam istota odkaszlnęła, zamierzając przemówić. Rzadko nawiązywano kontakt z telepatami. Inne zdolności, umiejętności i cechy, przy których telepatia bladła, wcale nie były rzadkością, ale tylko wyjątkowo bywały równie użyteczne jak ten zwyczajny, staromodny sposób porozumiewania się. A stworzenie przemówiło. Cześć, koleś — powiedziało. Wymieniam z tobą świadomość. Umysł Blaine’a bezgłośnie wrzasnął ze zdziwienia, które było bardzo bliskie paniki. Gdyż nagle i niespodziewanie stał się dwiema osobami — sobą i tym stworzeniem. Przez jedną zaskakującą chwilę widział, czuł i słyszał to, co ten stwór. A jednocześnie był Shepherdem Blaine’em, odkrywcą z Fishhooka, ziemskim umysłem znajdującym się bardzo daleko od domu. I w tym momencie skończył mu się czas. Miał wrażenie, że pędzi, jakby kosmos przemykał obok niego z fantastyczną prędkością. Protestujący Shepherd ­Blaine został gwałtownie przeniesiony do odległego o pięć tysięcy lat świetlnych miejsca w północnym Meksyku.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj