Demon i mroczna toń to druga powieść w dorobku Stuarta Turtona. Zadebiutował książką Siedem śmierci Evelyn Hardcastle i dał się poznać jako twórca, który serwuje czytelnikom skomplikowane, wielopoziomowe łamigłówki.  Nie inaczej jest i w przypadku Demona i mrocznej toni. Akcja powieści toczy się na statku, który wyrusza z niderlandzkiej kolonii w Batawii do Europy. Od początku nad statkiem wisi fatum, a wraz z rozwojem fabuły dochodzi do kolejnych tajemniczych i mrocznych wydarzeń. Wydaje się, że niemal każdy z pasażerów skrywa jakąś tajemnicę, a wszystko jest ze sobą powiązane. Demon i mroczna toń ukazał się dzisiaj nakładem wydawnictwa Albatros. Powieść Stuarta Turtona przetłumaczył Jacek Żuławnik. Oto początek powieści udostępniony przez wydawcę:

Prolog

W 1634 roku Holenderska Kompania Wschodnioindyjska, z pla­cówkami rozsianymi w całej Azji i na Przylądku Dobrej Nadziei, była najbogatszym przedsiębiorstwem handlowym na świecie. Najbardziej dochodową spośród faktorii Kompanii była Batawia, z której na pokła­dzie galeonów zwanych indiamanami przywożono gałkę muszkatoło­wą, pieprz i inne przyprawy oraz jedwab. Pełne niebezpieczeństw rejsy trwały zwykle osiem miesięcy. Oceany były w znacznej mierze nieskartografowane, posługiwa­no się prostymi, wręcz prymitywnymi instrumentami nawigacyjny­mi. Istniał tylko jeden pewny szlak łączący Batawię z Amsterdamem. Statki, które z niego zbaczały, często przepadały bez wieści. Lecz na­wet te trzymające się „kolein morskiego traktu” pozostawały na łasce chorób, sztormów i piratów. Wielu spośród pasażerów statków wypływających z Batawii ni­gdy nie docierało do Amsterdamu.

* *  *

Lista znamienitych pasażerów oraz członków załogi statku Saardam w drodze do Amsterdamu, sporządzona ręką szambelana Corneliusa Vosa.

Prominentni pasażerowie

Gubernator generalny Jan Haan, jego żona Sara Wesseloraz córka Lia Jan

Szambelan Cornelius Vos

Komendant straży Jacobi Drecht

Creesjie Jens i jej synowie Marcus i Osbert Pieter

Wicehrabina Dalvhain

Ważniejsi pasażerowie

Pastor Sander Kers i jego podopieczna Isabel

Porucznik Arent Hayes

Starsi oficerowie Saardama

Główny kupiec Reynier van Schooten

Kapitan Adrian Crauwels

Pierwszy oficer Isaack Larme

Ważniejsi członkowie załogi

Bosman Johannes Wyck

Konstabl Frederick van de Heuval

Więzień

Samuel Pipps

Źródło: Albatros

1

Arent Hayes zawył z bólu, gdy w jego szerokie plecy trafił ka­mień. Kolejny śmignął koło ucha. Trzeci uderzył w kolano i Arent się potknął. Powstrzymywany przez miejskich strażników motłoch – bezlitosna, idąca w setki ciżba z pianą na ustach, która pełnymi nik­czemności czarnymi oczami rozglądała się już za kolejnymi pociska­mi – okrutnie szydził, wykrzykując obelgi. – Kryj się, na litość boską! – zawołał błagalnie Sammy Pipps, przekrzykując wrzawę. Szedł chwiejnym krokiem po zakurzonej zie­mi, jego kajdany lśniły w słońcu. – Im przecież chodzi o mnie. Arent był znacznie roślejszy niż większość mężczyzn w Batawii, nie wyłączając Sammy’ego. Choć sam nie był więźniem, szedł tak, by jego potężne ciało znajdowało się pomiędzy dużo drobniejszym przy­jacielem a tłumem, dzięki czemu skutecznie utrudniał atakującym celowanie. Przed uwięzieniem Sammy’ego Pippsa przezywano ich Niedź­wiedziem i Wróblem. Jeszcze nigdy oba te przydomki nie wydawały się tak adekwatne. Pippsa wyprowadzono z lochu i powiedziono do portu, gdzie już czekał statek mający przetransportować go do Amsterdamu. Eskorta składała się z czterech muszkieterów, którzy trzymali się na dystans, aby przypadkiem nie stać się celem tłumu.   – Płacisz mi za ochronę – przypomniał mu Arent, ściągając z po­wiek zlepiony potem kurz i usiłując ocenić odległość, jaka dzieliła ich od bezpiecznego schronienia. – Będę to robił tak długo, jak zdołam. Wejścia do portu na końcu głównego bulwaru Batawii strzegła wielka brama. Kiedy przez nią przejdą, znajdą się poza zasięgiem tłu­mu. Niestety, wlekli się w ogonie ślimaczo sunącego w upale długiego orszaku i wydawało się, że od chwili, w której w południe opuścili wilgotny loch, nawet na krok nie zbliżyli się do bramy. Tuż przy nogach Arenta upadł z głuchym odgłosem spory ka­mień, obsypując mu buty wyschniętym błotem. Kolejny odbił się od oków Sammy’ego. Handlarze sprzedawali je prosto z worków i nieźle na tym zarabiali. – Przeklęta Batawia! – warknął Arent. – Kanalie zrobią wszyst­ko, by zapełnić sakiewkę. W zwykły dzień ci sami ludzie kupowaliby u piekarzy, krawców, szewców, producentów lepiszcza, wytapiaczy świec i wszystkich tych, którzy rozstawiali stragany wzdłuż bulwaru. Śmialiby się i narzekali na piekielny upał. Ale wystarczy zakuć człowieka w kajdany i wysta­wić go na mękę, by nawet w najpotulniejsze dusze wstąpił diabeł. – Zależy im na mojej krwi – rzucił Sammy, usiłując odepchnąć przyjaciela. – Ratuj skórę, błagam cię. Arent spojrzał z góry na swego przerażonego druha, który bez­skutecznie napierał dłońmi na jego pierś. Ciemne loki Sammy’ego kleiły się do czoła, wysokie kości policzkowe były fioletowe od razów, które spadły na niego za kratami, a z szeroko otwartych, zwykle peł­nych kpiarskiego spojrzenia brązowych oczu biła rozpacz. Nawet udręczony nic nie tracił ze swej urody. Dla odmiany Arent był wystrzyżony i miał spłaszczony nos; wskutek niewprawnego posługiwania się batem kilka lat temu dorobił się długiej blizny na brodzie i szyi, a do tego w trakcie bójki ktoś od­gryzł mu kawałek prawego ucha. – W porcie będziemy bezpieczni. – Arent podniósł głos, by przekrzyczeć wiwaty, które zaczęto wznosić z przodu, tam gdzie na czele orszaku na grzbiecie białego ogiera jechał gubernator generalny Jan Haan, wyprostowany, w kaftanie pod napierśnikiem i z obijającym się o zbroję rapierem. Przed trzynastoma laty w imieniu Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej nabył leżącą tu wioskę i niezwłocznie po pod­pisaniu umowy puścił ją z dymem, a popiół, w który się obróciła, wy­korzystał do wykreślenia sieci ulic, kanałów i zabudowań mającego urosnąć na jej miejscu miasta. Teraz, gdy Batawia cieszyła się sławą najbardziej dochodowej fak­torii Kompanii, Haana wezwano do Amsterdamu, aby dołączył do Sie­demnastu Panów, tajemniczej rady sprawującej kontrolę nad Kompanią. Ogier biegł kłusem, a tłum na bulwarze zalewał się łzami, wzno­sił gromkie okrzyki i wyciągał dłonie, usiłując dotknąć nóg guberna­tora. Błogosławiono mu i rzucano kwiaty. Haan wszystko to ignorował, trzymał fason i patrzył prosto przed siebie. Łysy, z haczykowatym nosem, kojarzył się Arentowi z jastrzę­biem, który przysiadł na końskim grzbiecie. Próbowało za nim nadążyć czterech zasapanych niewolników niosących pozłacany palankin jego żony i córki. Tuż obok biegła, wa­chlując się w upale, poczerwieniała służąca gubernatorowej. Dalej czterech krzywonogich muszkieterów dźwigało skrzynię zawierającą Kaprys. Pot spływał im po czołach i skapywał na dłonie, utrudniając chwyt. Często się potykali i wtedy na ich obliczach malo­wał się strach, wiedzieli bowiem, jaka spotka ich kara, jeśli uszkodzą zdobycz gubernatora. Podążał za nimi bezładny tłum dworzan i pochlebców, wysokich urzędników i faworytów rodziny, którzy w ramach nagrody za lata intryg zyskali krępującą sposobność odprowadzenia gubernatora na pokład statku opuszczającego Batawię. Rozkojarzony obserwacją orszaku, Arent na chwilę odsłonił przyjaciela, co tłum natychmiast wykorzystał. Ktoś cisnął kamieniem i trafił Sammy’ego w twarz. Z rozcięcia na policzku popłynęła krew, rzecz jasna ku uciesze ciżby. Straciwszy nad sobą panowanie, Arent schylił się, podniósł ka­mień i rzucił nim w człowieka, który wymierzył cios, po czym chwycił mężczyznę za bark i popchnął na ziemię. Oburzony motłoch zawył i naparł na strażników eskortujących więźnia. – Niezły rzut – mruknął z uznaniem Sammy, chowając głowę przed deszczem kamieni. Arent dotarł do portu, kulejąc, obolały na całym swym potężnym ciele. Sammy, mimo że praktycznie wyszedł bez szwanku, jeśli nie liczyć paru siniaków, wydał na widok otwierającej się bramy głośne westchnienie ulgi. Witani gdakaniem kur w wiklinowych koszach oraz pełnymi smutku spojrzeniami świń i krów, wkroczyli do labiryntu skrzyń, zwojów grubych lin i beczek poustawianych w wysokie stosy. Hałaśliwi dokerzy ładowali towary na kołyszące się przy nabrzeżu łodzie, przewożące je na pokłady siedmiu indiamanów zakotwiczonych na połyskujących wodach portu. Ze zwiniętymi żaglami i nagimi masz­tami wyglądały jak martwe chrząszcze ze sterczącymi odnóżami, lecz wkrótce każdy z nich miał ożyć, zapełniając się trzema setkami pasa­żerów i członków załogi. Ludzie potrząsali sakiewkami na kursujących tam i z powrotem przewoźników i przeciskali się do przodu, gdy wywołano nazwę ich statku. Dzieci bawiły się w chowanego wśród skrzyń albo trzymały maminych spódnic, podczas gdy ojcowie rzucali gniewne spojrzenia błękitnemu przestworowi, usiłując przegnać nimi dryfujące po niebie pojedyncze chmury. Zamożniejsi pasażerowie trzymali się nieco z boku, stojąc pod parasolami w otoczeniu służby i drogich kufrów. Utyskiwali na upał, wachlowali się i pocili obficie w koronkach i krezach. Gdy orszak się zatrzymał, brama zaczęła się zamykać. Hałaśliwe odgłosy tłumu nieco przycichły. Od skrzyń odbiło się jeszcze kilka rzuconych w ostatniej chwili kamieni i atak dobiegł końca. Arent odetchnął z ulgą i zgiął się wpół, opierając dłonie na ko­lanach. Krople potu skapywały z jego czoła na zapiaszczoną ziemię. – Bardzo cię poturbowali? – spytał Sammy, patrząc na siniaki przyjaciela. – Mam potężnego kaca – stęknął Arent. – Poza tym właściwie nic mi nie jest. – Czy straż przejęła mój ekwipunek alchemiczny? – W głosie Sammy’ego pobrzmiewała autentyczna obawa. Jako człowiek licznych talentów, był zdolnym alchemikiem; jego wyposażenie obejmowało tynktury, proszki i mikstury, które wymyślał dla ułatwienia procesu dedukcyjnego. Stworzenie niektórych spośród tych specyfików zabra­ło wiele lat i wymagało wykorzystania trudno dostępnych składników. – Nie, zabrałem go z twojego alkierza, zanim przeszukali dom – odparł Arent. – To dobrze – ucieszył się Sammy. – W zielonym słoiczku znaj­dziesz balsam. Wcieraj go w rany codziennie rano i wieczorem. – Masz na myśli tę cuchnącą szczynami breję? – spytał Arent, krzywiąc się z niesmakiem. – Nie inaczej. Dobry balsam musi cuchnąć szczynami. Od strony kei zbliżał się muszkieter, wołając Sammy’ego. Miał wysłużony kapelusz z czerwonym piórem i opadającym na oczy mięk­kim rondem. Na ramiona muszkietera spływała plątanina ciemno­blond włosów, a policzki porastała gęsta broda. Arent spojrzał na niego z aprobatą. Większość batawskich muszkieterów należała do gubernator­skiej straży przybocznej. Prężyli się, salutowali i celowali w spaniu z otwartymi oczami. Tymczasem złachany mundur tego żołnierza dowodził, że jego właściciel doświadczył prawdziwej wojaczki. Na podziurawionym od kul i rapierów, wielokrotnie łatanym niebie­skim kaftanie widniały stare plamy po krwi. Z sięgających do kolan czerwonych pludrów wystawały opalone owłosione nogi, pełne blizn i śladów po ukąszeniach komarów. Przytroczone do pasa miedziane flaszki z prochem strzelniczym obijały się o woreczki z saletrowymi zapałkami. Stanąwszy przed Arentem, muszkieter energicznie podniósł i opuścił jedną nogę. – Poruczniku Hayes, jestem Jacobi Drecht – oznajmił, przeganiając sprzed nosa muchę. – Dowodzę gubernatorską strażą przy­boczną. Popłynę z wami, aby zapewnić bezpieczeństwo rodzinie gubernatora generalnego. – Następnie zwrócił się do muszkieterów eskortujących Arenta i Sammy’ego: – Do łodzi, chłopcy. Gubernator chce, aby pan Pipps znalazł się na pokładzie Saardama, zanim… – Wysłuchajcie mnie! – dobiegł z góry czyjś chrapliwy głos. Mrużąc oczy i wyciągając szyje, cała trójka spojrzała pod słońce. Na stercie skrzyń stała postać w szarych łachmanach. Jej dłonie i twarz, jeśli nie liczyć wąskiej szczeliny na oczy, spowijały przesiąk­nięte krwią bandaże. – Trędowaty – mruknął ze wstrętem Drecht. Arent odruchowo zrobił krok do tyłu. Od małego wpajano mu lęk przed tymi straconymi ludźmi, których sama obecność potrafiła sprowadzić nieszczęście na wioskę. Jedno kaszlnięcie, a nawet najlżej­szy dotyk oznaczały długą i bolesną śmierć. – Zabijcie go i spalcie – zarządził gubernator z czoła orszaku. – Nie ma przyzwolenia na obecność trędowatych w mieście. Skonsternowani muszkieterzy spojrzeli po sobie. Człowiek w łachmanach znajdował się zbyt wysoko, by dało się go dosięgnąć pikami, muszkiety załadowano już na Saardama, a nikt nie miał łuku. Nie zważając na poruszenie, które wywołał, trędowaty przeszy­wał wzrokiem stojących przed nim ludzi. – Wiedzcie, że na pokładzie Saardama podróżuje mój mistrz. – Błądzące spojrzenie zahaczyło o Arenta, budząc trwogę w sercu na­jemnika. – Władca wszystkiego, co ukryte. Suzeren tego, co mroczne i rozpaczliwe. Wysłuchajcie ostrzeżenia wydanego na mocy pradaw­nych praw. Ładunek tego statku jest splamiony grzechem, toteż każ­ dego, kto wejdzie na jego pokład, czeka niechybna zguba. Saardam nie dotrze do Amsterdamu. Gdy trędowaty wypowiadał ostatnie słowo, brzeg jego złachma­nionej szaty nagle stanął w płomieniach. Ludzie jęknęli, a potem zaczęli krzyczeć z przerażenia. Dzieci wybuchnęły płaczem. Z ust trędowatego nie dobył się ani jeden dźwięk. Ogień wspiął się po jego ciele i po chwili nieszczęśnik cały stanął w płomieniach. Nawet się nie poruszył. Płonął w milczeniu, ze wzrokiem utkwionym w Arencie.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj