2

Nagle zaczął młócić dłońmi, strzepując ogień z łachmanów, jakby dopiero teraz dotarło do niego, co się dzieje. Zatoczył się, spadł ze skrzyń i uderzył o ziemię z odgłosem, od którego robiło się niedobrze. Arent pochwycił baryłkę, kilkoma długimi krokami pokonał od­ległość dzielącą go od trędowatego, gołymi rękami zerwał wieko z be­czułki i chlusnął piwem. Łachmany zaskwierczały i nozdrza Arenta wypełniła woń spa­lenizny. Skręcając się z bólu, trędowaty rozorywał palcami ziemię. Miał okropnie poparzone przedramiona i niemal zwęgloną twarz. Jedyną wciąż ludzką jej częścią były oszalałe od cierpienia oczy z rozszerzają­cymi się i kurczącymi na błękitnym tle źrenicami. Rozchylił usta jak do krzyku, lecz z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. – To niemożliwe – mruknął Arent. Łypnął na Sammy’ego, który napierał na łańcuchy i wyciągał szy­ję, żeby lepiej widzieć. – Odcięto mu język! – zawołał Arent, usiłując przekrzyczeć zgiełk. – Usuńcie się, jestem uzdrowicielką – odezwał się czyjś władczy głos. Obok Arenta przepychała się dama, wciskając mu do ręki koron­kowy czepek, który chwilę wcześniej zdjęła z głowy. Pośród jej ciasno spiętych rudych loków lśniły wysadzane klejnotami szpilki. Kiedy tylko czepek wylądował w dłoni Arenta, natychmiast zo­stał z niej wyrwany przez rozgorączkowaną służącą, która starając się trzymać parasol nad głową swojej pani, usiłowała nakłonić ją do po­wrotu do palankinu. Arent zerknął w tamtą stronę. Wysiadając w pośpiechu, można pani musiała zerwać zasłonkę z haczyka i zrzucić na ziemię dwie duże jedwabne poduchy. Sce­nie przypatrywała się umoszczona w palankinie młoda dziewczyna o owalnej twarzy, czarnych włosach i ciemnych oczach – skóra zdjęta z gubernatora generalnego, który siedząc sztywno w siodle, z dez­aprobatą obserwował poczynania żony. – Mamo? – odezwała się dziewczyna. – Chwileczkę, Lio – odparła gubernatorowa. Przyklękła przy trędowatym, nie bacząc na to, że rąbek jej brązowej sukni opada na rybie wnętrzności. – Spróbuję pomóc – odezwała się łagodnym gło­sem. – Dorotheo? – zwróciła się do służącej. – Tak, pani? – Podaj moją fiolkę. Służąca sięgnęła do rękawa, wyciągnęła niewielkie naczynko, od­korkowała je i wręczyła swojej pani. – To złagodzi ból – powiedziała żona gubernatora do cierpiące­go i przechyliła fiolkę tuż nad jego rozchylonymi ustami. – On jest chory na trąd – ostrzegł ją Arent, gdy jej bufiaste ręka­wy niemal otarły się o łachmany nieszczęśnika. – Wiem o tym. – Nie odrywała oczu od grubej kropli, która za­wisła na brzeżku naczynia. – Porucznik Hayes, prawda? – Po prostu Arent. – Arent. Dobrze. – Obróciła jego imię w ustach, jakby miało osobliwy smak. – Nazywam się Sara Wessel. – Zawiesiła głos. – Po prostu Sara – dodała, naśladując jego szorstką odpowiedź. Delikatnie potrząsnęła fiolką i kropla płynu wreszcie spadła, tra­fiając do ust trędowatego. Mężczyzna z trudem ją przełknął, zadrżał na całym ciele i po chwili spazmy ustały, a jego spojrzenie stało się mętne. – Jesteś, pani, żoną gubernatora generalnego? – spytał Arent z niedowierzaniem. Większość szlachetnie urodzonych kobiet nie wysiadłaby z palankinu, nawet gdyby ten zajął się ogniem; nie przy­szłoby im do głowy rzucać się na pomoc obcemu człowiekowi. – A pan… sługą Samuela Pippsa, prawda? – rzuciła z irytacją. – E… – Zaskoczyło go jej rozdrażnienie. Czym zdołał ją urazić? Na wszelki wypadek zmienił temat. – Co było w tej fiolce? – Coś na uśmierzenie bólu – odparła, zabezpieczając zawartość naczynka korkową zatyczką. – Specyfik przyrządzony z miejscowych roślin. Od czasu do czasu sama go stosuję. Pomaga na sen. – Możemy coś dla niego zrobić, pani? – spytała służąca, odbiera­jąc fiolkę i umieszczając ją w swoim rękawie. – Mam pójść po kuferek z medykamentami? Jedynie głupiec próbowałby coś robić, pomyślał Arent. Z życia na wojnie wyniósł naukę o tym, bez której części ciała może się obejść człowiek i jaka rana będzie go budzić po nocach potwornym bólem, aż w końcu po roku ukradkiem przyniesie śmierć. Gnijące ciało trędowa­tego było źródłem straszliwego cierpienia, a rany od ognia przysporzą go jeszcze więcej. Przy dobrej opiece ten mężczyzna przeżyje dzień, może nawet tydzień, ale ten czas nie zawsze jest wart ceny, jaką trzeba zapłacić. – Nie – odpowiedziała Sara. – Dziękuję, Dorotheo, ale to chyba nie będzie konieczne. Podniosła się z ziemi i dała Arentowi znak, by odszedł z nią na bok. – Nic więcej dla niego nie zrobimy – przyznała cicho. – Może­my się jedynie nad nim ulitować. Czy byłby pan… – Przełknęła ślinę, wyraźnie zawstydzona tym, o co chciała poprosić. – Czy kiedykolwiek odebrałeś komuś życie, panie? Arent skinął głową. – Umiesz to zrobić bezboleśnie? Ponownie skinął głową. Sara uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Żałuję, że brak mi hartu ducha, by zająć się tym własnoręcz­nie – rzekła. Przecisnął się przez krąg rozszeptanych gapiów, podszedł do jednego z muszkieterów pilnujących Sammy’ego i wyciągnął rękę po rapier. Skamieniały z przerażenia młody żołnierz bez protestów wy­sunął broń z pochwy i oddał Arentowi. Sammy Pipps przywołał przyjaciela. – Mówisz, że trędowaty nie ma języka? – Odcięto mu go – potwierdził Arent. – Chyba już jakiś czas temu. – Przyprowadź do mnie Sarę Wessel, kiedy skończycie – popro­sił Sammy. – Ta sprawa wymaga naszej uwagi. Gdy Arent wrócił z rapierem, Sara przyklęknęła nad nieszczęśni­kiem i wyciągnęła rękę, by ująć jego dłoń, ale w porę się zreflektowała. – Nie potrafię cię uleczyć – powiedziała łagodnym tonem. – Lecz mogę ci ofiarować bezbolesne uwolnienie od cierpienia. Zgodzisz się? Trędowaty poruszył ustami, z których dobył się tylko jęk. Ze łza­mi w oczach skinął głową. – Zostanę przy tobie. – Spojrzała przez ramię na córkę przypa­trującą się im ze swego miejsca w palankinie i wyciągnęła rękę. – Lio, chodź tu, proszę. Dziewczyna wysiadła. Miała nie więcej niż dwanaście, trzyna­ście lat i patykowate kończyny. Niezgrabnie wisząca na jej chudych ramionach suknia wyglądała jak skóra, z której Lia nie zdołała się wygramolić. Powitał ją szelest odzieży, gdy cały orszak – w tym Arent – odwró­cił się, by zmierzyć gubernatorównę wzrokiem. W przeciwieństwie do matki, która każdego wieczoru udawała się do kościoła, Lia rzadko pokazywała się publicznie. Mówiono, że ojciec trzyma ją w ukryciu ze wstydu, ale kiedy tak szła z wahaniem w stronę trędowatego, Arent nie potrafił się dopatrzyć niczego, co mogło być powodem do wstydu. Była śliczną dziewczyną, nawet jeśli niezwykle bladą, jakby utkaną z cienia i księżycowej poświaty. Sara posłała nerwowe spojrzenie mężowi, który siedział sztywno na koniu i zgrzytał zębami, nieznacznie poruszając żuchwą. Arent do­myślał się, że gubernator gotuje się ze złości. Skurcze mięśni jego twa­rzy były wyraźnym sygnałem, że najchętniej nakazałby żonie i córce powrót do palankinu, lecz przekleństwo władzy zabraniało mu przy­znać się do utraty kontroli. Kiedy Lia podeszła do matki, Sara krzepiąco ścisnęła jej dłoń. – Ten człowiek czuje straszny ból – powiedziała cicho. – Porucz­nik Hayes uwolni go od cierpienia. Rozumiesz? Dziewczyna otworzyła szeroko oczy i potulnie skinęła głową. – Tak, mamo. – To dobrze. On się bardzo boi. W takiej sytuacji nie powinien być sam. Będziemy czuwały przy nim, wesprzemy go naszą odwagą. Nie wolno ci odwracać wzroku. Trędowaty z trudem uniósł dłoń, wziął osmalony i postrzępiony na brzegach niewielki kawałek drewna, który leżał na jego szyi, i moc­no zaciskając powieki, przyłożył go do piersi. – Jeśli jesteś gotowy… – zwróciła się Sara do Arenta. Ten bezzwłocznie przeszył rapierem serce nieszczęśnika. Trędo­waty wygiął plecy w łuk i zesztywniał, po czym opadł bezwładnie. Po chwili spod jego ciała zaczęła wypływać krew. W lśniącej w słońcu szkarłatnej kałuży odbijały się trzy stojące nad trupem postacie. Dziewczyna złapała matkę za rękę, ale nie uciekła. – Jesteś dzielna, skarbie – pochwaliła córkę Sara, głaszcząc ją po gładkim policzku. – Wiem, że to było nieprzyjemne, ale wykazałaś się odwagą. Kiedy Arent wycierał ostrze rapiera o worek z owsem, wyciągnęła z włosów jedną z wysadzanych klejnotami szpilek, uwalniając rudy lok. – Za pańską fatygę – powiedziała, wręczając mu cenny przed­miot. – Akt dobroci przestaje nim być, gdy trzeba za niego zapłacić – odparł i nie przyjąwszy połyskującej szpilki od żony gubernatora, zwrócił rapier żołnierzowi. Sara popatrzyła na niego z konsternacją pomieszaną z zaskocze­niem i po chwili, jakby poczuła się przyłapana na gorącym uczynku, odwróciła wzrok i przywołała dwóch dokerów siedzących na stercie porwanego płótna żaglowego. Skoczyli na równe nogi jak użądleni i podeszli, przylizując włosy. – Sprzedajcie ten przedmiot, spalcie ciało tego nieszczęśnika i zadbajcie o chrześcijański pochówek prochów – poleciła, kładąc szpilkę na zrogowaciałej dłoni jednego z nich. – Niech po śmierci zazna spokoju, którego nie doświadczył za życia. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. – Klejnot jest wart tyle, że wystarczy na pogrzeb i spełnienie wa­szych zachcianek. Ale wiedzcie, że każę mieć was na oku – ostrzegła złudnie uprzejmym tonem. – Jeżeli szczątki tego biedaka trafią do dołu dla niedotykalnych za murami miasta, zawiśniecie na stryczku. Czy to jasne? – Tak, pani – wybąkali, z szacunkiem uchylając kapeluszy. – Zechcesz, pani, poświęcić chwilę Sammy’emu Pippsowi? – spy­tał Arent, który stał teraz obok komendanta straży Jacobiego Drechta. Sara zerknęła na męża, najwyraźniej starając się oszacować jego niezadowolenie. Arent doskonale ją rozumiał. Jan Haan potrafił się wściec o źle zastawiony stół; nic dziwnego, że widok żony pełzającej na kolanach w brudzie, niczym nierządnica za toczącą się monetą, mógł wyprowadzić go z równowagi. Gubernator nawet nie patrzył na żonę. Za to przyglądał się Arentowi. – Lio, wróć, proszę, do palankinu – odezwała się Sara. – Ale, mamo – jęknęła dziewczyna, ściszając głos. – To Samuel Pipps. – Tak. – Ten Samuel Pipps! – To prawda. – Wróbel! – Zapewne ubóstwia swoje przezwisko – zauważyła sucho gu­bernatorowa. – Mogłabyś mnie przedstawić. – Widzisz przecież, że nie jest odpowiednio ubrany. – Mamo… – Trędowaty dostarczył ci wystarczająco dużo emocji na jeden dzień – orzekła Sara, ruchem głowy wzywając Dorotheę. Lia otworzyła usta, by zaprotestować, ale służąca tylko pogłaskała ją po ramieniu i delikatnie pociągnęła za sobą. Sara tymczasem ruszyła przez rozstępujący się tłum w stronę więźnia, który zaczął pospiesznie poprawiać poplamiony kaftan. – Krążą o panu legendy, panie Pipps – powiedziała, dygając. Po niedawnym upokorzeniu ten nieoczekiwany komplement zbił Sammy’ego z tropu, tak że jego powitalny gest wyszedł niezgrabnie i z powodu ograniczających ruchy łańcuchów wyglądał raczej jak pa­rodia ukłonu. – O czym chciałeś ze mną mówić, panie? – spytała Sara. – Błagam cię, pani, opóźnij wyjście Saardama w morze – powie­dział. – Musisz posłuchać ostrzeżenia trędowatego. – Wzięłam go za szaleńca – przyznała zaskoczona. – Och, był nim, bez wątpienia – zgodził się Sammy. – Ale prze­mawiał, nie mając języka, i wspiął się na skrzynie, będąc chromym. – Zauważyłam brak języka, lecz chromość nie rzuciła mi się w oczy. – Zerknęła na trupa. – Czy aby na pewno? – Nawet mimo oparzeń wyraźnie widać upośledzenie. Domy­ślam się, że musiał poruszać się o kulach, co oznacza, że aby wspiąć się na skrzynie, potrzebował czyjejś pomocy. – Sądzisz, panie, że miał wspólnika? – Owszem. I to tym bardziej mnie niepokoi. – Oczywiście. – Westchnęła. – Bo niepokój, tak jak nieszczęście, nie znosi samotności. Sammy puścił jej komentarz mimo uszu. – Spójrz, pani, na jego dłonie. Jedna jest bardzo poparzona, ale druga niemal nietknięta. Jeśli się przyjrzysz, zauważysz siniak pod pa­znokciem na kciuku i zobaczysz, że palec był złamany co najmniej trzy­krotnie, przez co się zakrzywił. Przypadłość ta jest typowa dla cieśli, zwłaszcza okrętowych, którym kołysanie na falach istotnie utrudnia pracę. Mojej uwagi nie uszły również krzywe nogi, kolejna cecha cha­rakterystyczna żeglarzy. – Myślisz, że pływał jako cieśla na pokładzie jednostki należącej do floty? – wtrącił Arent, patrząc na siedem statków zakotwiczonych w porcie. – Nie wiem – odparł Sammy. – Prawdopodobnie każdy cieśla w Batawii na pewnym etapie swojego życia pracował na którymś z in­diamanów. Gdyby pozwolono mi obejrzeć ciało z bliska, mógłbym udzielić bardziej jednoznacznych odpowiedzi, ale… – Nie ma mowy, żeby mój mąż pana uwolnił, panie Pipps – ucię­ła Sara. – Jeżeli właśnie o to panu chodziło. – Nie. – Sammy zaczerwienił się. – Wiem doskonale, co guber­nator o mnie myśli, i zdaję sobie sprawę, że nie weźmie pod uwagę moich obaw. Ale ciebie, pani, z pewnością wysłucha. Sara w zakłopotaniu przeniosła spojrzenie na dokazujące w por­cie delfiny. Wyskakiwały z wody, robiły obrót i znikały pod powierzch­nią, prawie jej nie marszcząc. – Błagam cię, pani. Musisz przekonać męża, aby opóźnił wypły­nięcie floty, dopóki Arent nie zbada sprawy. Arent drgnął zaskoczony. Ostatni raz prowadził dochodzenie przed trzema laty. Później starał się trzymać od takich spraw z daleka. Jego zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo Sammy’ego i unieszkodliwianie każdego, kogo wskaże przyjaciel. – Pytania są jak miecze, a odpowiedzi jak tarcze – upierał się Sammy, nie odrywając wzroku od Sary. – Błagam cię, pani, uzbrój się. Bo kiedy Saardam wypłynie z portu, będzie już za późno.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj