Diakon kontra King Kong - opis książki
We wrześniu 1969 roku niezdarny, zrzędliwy stary diakon, znany jako Kurtałka, wkracza na dziedziniec osiedla Cause na południowym Brooklynie, wyciąga z kieszeni broń i na oczach wszystkich strzela z bliska do handlarza narkotyków. W Diakon kontra King Kong McBride ożywia ludzi dotkniętych strzelaniną: ofiarę, Afroamerykanów i Latynosów, którzy byli tego świadkami, białych sąsiadów, miejscowych gliniarzy wyznaczonych do zbadania sprawy, członków kościoła baptystów Pięć Końców, gdzie Kurtałka był diakonem, włoskich gangsterów z sąsiedztwa i samego Kurtałkę. W miarę jak historia się pogłębia, staje się jasne, że losy bohaterów – uwikłanych w burzliwy wir Nowego Jorku lat sześćdziesiątych – nakładają się na siebie w nieoczekiwany sposób. Kiedy prawda wychodzi na jaw, McBride pokazuje nam, że nie wszystkie sekrety należy ukrywać, że najlepszym sposobem na rozwój jest stawianie czoła zmianom bez strachu oraz że nasiona miłości tkwią w nadziei i współczuciu.Diakon kontra King Kong - fragment powieści
Rozdział 2
TRUP NIEBOSZCZYK
Rzecz jasna, ludkowie z osiedla Cause już od lat prorokowali Kurtałce śmierć. Każdej wiosny, kiedy mieszkańcy komunałek wyłaniali się z mieszkań jak wychodzące z norek świstaki, żeby przejść się po skwerze i zakosztować takiego świeże go powietrza, jakie jeszcze się na osiedlu ostało, a wskutek bliskości oczyszczalni ścieków nie było go wiele, któryś z lokatorów dostrzegał Kurtałkę brnącego naprzód po nocce spędzonej na żłopaniu bimbru, zwanego King Kongiem, u Rufusa, czy przy kontraktowym wiście w barze Silky’s na Van Marl Street i stwierdzał: „Już po nim”. Kiedy Kurtałka złapał w pięćdziesiątym ósmym wirusa tej grypy, co rozło żyła połowę bloku numer 9, a dla diakona Erskine’a z Namiotu Słowa Bożego Potężnej Ręki skończyła się przypięciem ostatnich skrzydeł, siostra BumBum oświadczyła: „On to już się stąd zabiera”. Kiedy w sześćdziesiątym drugim, po trzecim udarze, przyjechała po niego karetka, Ginny Rodriguez z bloku numer 19 burknęła: „Koniec z chłopem”. W tym samym roku panna Izi ze Stowarzyszenia na Rzecz Praw Stanowych dla Portoryko wygrała na loterii bilety na mecz nowojorskich Metsów na stadionie Polo Grounds. Obstawiła zwycięstwo Metsów, choć w tym roku przerżnęlisto dwadzieścia meczów, i faktycznie wygrali, co zachęciło ją, by dwa tygodnie później obwieścić zejście Kurtałki. Jak objaśniała, Dominic Lefleur, Haitańska Sensacja, powrócił właśnie z PortauPrince, gdzie odwiedzał matkę, i sama widziała, jak Kurtałka padł jak stał pod drzwiami swojego mieszkania na trzecim piętrze, zmieciony nieznanym wirusem przywleczonym owego roku przez Dominica właśnie. Jak mówiła, „zrobił łubudubu dup”. Koniec. Kaplica. Po zamiatane. Jako dowód przywoływała też czarną furgonet kę z kostnicy miejskiej, która tejże nocy przyjechała zabrać zwłoki, ale zaraz następnego ranka musiała wszystko od szczekać, bo okazało się, że przedmiotowe ciało należało do brata Sensacji z Haiti, imieniem El Haji, nawróconego na islam, czym złamał serce matki – chłop padł na atak serca po pierwszym dniu pracy jako kierowca miejskiego auto busu, a starał się o tę posadę w Zarządzie Komunikacji trzy lata, ludzie, w głowie się nie mieści. Tym niemniej wydawało się, że Kurtałce pisana jest rychła śmierć. Ba, nawet co optymistyczniejsi członkowie kościoła baptystów Pięciu Końców – gdzie Kurtałka służył jako diakon, jak też prezes miejscowego oddziału Czterdziestej Siódmej Loży Wspaniałego Bractwa Brooklińskich Łosi, która to za zawrotną sumę szesnastu dolarów i siedemdziesięciu pięciu centów (płatne co rok, prosimy wyłącznie przekazem pocztowym) zyskała od szefostwa kościoła Pięciu Końców permanentną gwarancję „opochówkowania wszelkich członków Loży Brooklińskich Łosi, którzy potrzebują ostatniej posługi, naturalnie po kosztach”, przy czym sam Kurtałka miał honorowo pełnić funkcję jednego z niosących trumnę – przepowiadali mu zgon. Jak trzeźwo konstatowała siostra Veronica Gee z Pięciu Końców: „Kurtałka to człowiek chory”. I miała rację. W wieku siedemdziesięciu jeden lat Kurtałka zdążył już doświadczyć niemal każdej choroby znanej ludzkości. Miał podagrę. Miał hemoroidy. Miał reumatoidalne zapalenie stawów, które tak sponiewierało mu kręgosłup, że w pochmurne dni chodził jak garbus. Na lewym ra mieniu miał cystę rozmiaru cytryny, a w kroczu przepuklinę wielką jak pomarańcza. Gdy ta ostatnia urosła do wielkości grejpfruta, lekarze zalecili zabieg operacyjny. Kurtałka zignorował to, więc miła pracownica społeczna z miejscowej przychodni zapisywała go na wszelkie możliwe wynalazki z dziedziny leczenia alternatywnego: akupunkturę, magnetoterapię, ziołolecznictwo, terapie holistyczne, przykładanie pijawek, analizę kroku czy genetycznie modyfikowane środki pochodzenia roślinnego. Nic nie pomogło.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj