Długa noc - fragment powieści Wojciecha Chmielarza
Były różne rodzaje ciszy, ale Barbara nienawidziła ich wszystkich. Nie od zawsze, od niedawna, bo wcześniej czuła się w niej tylko nieswojo. Kiedy o tym opowiadała mężowi, on tylko uśmiechał się pod ciemnym wąsem i mówił, że to z powodu jej wychowania. I faktycznie, wychowała się w niewielkim mieszkaniu z trójką braci i siostrą. Zawsze był u nich harmider, zawsze coś się działo, zawsze ktoś się kłócił. Jej mama śmiała się, że jeśli jest cicho, to znaczy, że ktoś umarł. – A teraz żyjesz jak człowiek – ciągnął z dumą jej mąż. – Spokój masz. Ciesz się nim. Ale nie potrafiła. Dlatego tak bardzo uradowała się, kiedy pojawił się Łukasz. Jego krzyk, bieganie po całym mieszkaniu, zabawy, nawet płacz – to wszystko sprawiało, że była szczęśliwa. Karol na odwrót. Zamykał się w swoim gabinecie, a kiedy z nie- go wychodził, to z zatyczkami wciśniętymi głęboko w uszy. Pewnego dnia uznał, że Łukasz jest już w tym wieku, kiedy można od niego wymagać. No to wymagał. Ciszy i spokoju, bo tatuś pracuje. Jej syn miał wtedy cztery lata. A potem, dwa mgnienia oka później, był już nastolatkiem i sam się chował w swoim pokoju, sam tworzył wokół siebie kokon ciszy, zakładał słuchawki, słuchał tej swojej muzyki, pisał, rysował, milczał i łamał jej serce. Barbara pragnęła kolejnego dziecka, ale Karol nie chciał się zgodzić. A jak on się na coś nie zgadzał, to tego nie było. A potem Łukasz umarł, a ona znienawidziła ciszę. Najgorsza była ta w jego pokoju. W dawnym pokoju, bo ledwo go pochowali, to Karol przyprowadził do domu jakichś ludzi, których nigdy nie widziała, i kazał im zabrać wszystkie meble. Większość rzeczy popakował w worki i wyrzucił na śmieci, ubrania oddał Caritasowi. Jej pozwolił zostawić sobie tylko kilka pamiątek. – Tak będzie lepiej – tłumaczył. – Jak to lepiej? Co lepiej? – Lepiej dla ciebie – powiedział, przybierając ten nieznośny, dydaktyczny i pełen wyższości ton, a jej od razu łzy napłynęły do oczu, bo przypomniała sobie, jak Łukasz go parodiował, kiedy byli pewni, że Karol ich nie słyszy. Groziła mu wtedy palcem, ale szeroki uśmiech sam pojawiał się na jej twarzy, a zaraz po nim dziewczęcy chichot. – Żebyś nauczyła się żyć dalej. Bo przed tobą przecież jeszcze tyle szczęśliwych dni. Wiem, że jeszcze tego nie widzisz, ale wierz mi, tak będzie. Każda rana się kiedyś zasklepi. Chciała go wtedy uderzyć. Jak śmiał mówić takie rzeczy, jak takie słowa były w stanie w ogóle przejść mu przez gardło? Ale oczywiście go nie uderzyła. Jej cały bunt sprowadził się do tego, że tym razem nie pokiwała potulnie głową. On zaś, zupełnie nie zauważając gniewu, który w niej buzował, pogłaskał jej dłoń, wziął kubek z gorącą herbatą i wrócił do swojego gabinetu. Potem powiedział, że mogą coś w tym pokoju zrobić. Może warsztat dla niej. A może powinni komuś wynająć. Na samą myśl o tym chciało jej się wymiotować. Nie wyobrażała sobie, żeby w pokoju jej syna mógł zamieszkać ktoś inny. Zresztą to było niemożliwe. Karol nie zniósłby kogoś obcego w swoim domu. Z trudem przecież znosił Łukasza. Tak więc pokój był pusty i niepodzielnie panowała w nim cisza. Cisza, której nienawidziła, ale w której tkwiła godzinami. Zamykała się bowiem w pomieszczeniu, gdzie kiedyś żył jej syn, siadała na podłodze, wpatrywała się w puste ściany i szukała wzrokiem ostatnich śladów jego istnienia. Pukanie do drzwi. Skrzywiła się. Nienawidziła ciszy, ale nie lubiła, kiedy ktoś ją naruszał. Nie ruszyła się. Nic nie powiedziała. Znowu pukanie. Tym razem bardziej natarczywe. Zamknęła powieki. Miała nadzieję, że ktokolwiek stoi po drugiej stronie drzwi, zniecierpliwi się i po prostu sobie pójdzie. Nie poszedł. – Czy ktoś może otworzyć?! – krzyknął Karol ze swojego gabinetu. Zauważyła, że od pewnego czasu przestał używać zatyczek. Zabolało ją to. Mocno. Nie było już Łukasza, powiedział jej tym gestem, nie było już nikogo, kto mógłby mu przeszkadzać, więc zatyczki powędrowały do kosza. – Otworzy ktoś?! – krzyknął powtórnie. Ktoś. Niby kto? Byli przecież tylko oni dwoje. Pukanie, które zmieniło się w walenie. – Baśka! Nie wstała. Otoczyła głowę ramionami. Walenie. – Cholera jasna! Idę! Idę! Usłyszała jego kroki na korytarzu. Podszedł do drzwi. Walczył przez chwilę z zamkami, aż wreszcie udało mu się je otworzyć. – Tak? Słucham? – powiedział, a w jego głosie usłyszała zaskoczenie. – Pan Karol Gunther? – Młody głos. Męski. Przytłumiony lekko przez noszoną na twarzy maseczkę. – Przecież sami wiecie. – Słucham? – Przychodzicie mi do domu, znacie mój adres. Kogo innego spodziewaliście się tutaj zastać? Conchitę Wurst? – Różne rzeczy się zdarzają, proszę pana. Różni panowie już nam drzwi otwierali. – Co to niby ma znaczyć? – Nic. Pan Karol Gunther? Jej mąż westchnął z irytacją. – Tak, to ja. – Poprosimy z nami na komendę. – Po co? – W sprawie zabójstwa pana Tymoteusza Kota. – Powiedziałem wam już wszystko, co wiedziałem. Nie mam nic do dodania. – Rozumiemy, ale prowadzący sprawę chciałby o coś jeszcze dopytać. – Niby o co?! Przecież wszystko wam już powiedziałem, kurwa! Chwila milczenia. – Proszę pana, ale to nie nasza wina. My tylko robimy, co nam kazano. Jest prośba, żeby przyszedł pan na komendę i odpowiedział na kilka pytań. I tyle.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj