Sto dni bez słońca Wita Szostaka oraz Ad infinitum Michała Protasiuka do dystrybucji w całej Polsce trafią 1 kwietnia. Swoją prapremierę będą jednak miały w dniach od 21 do 23 marca, w czasie trwania poznańskiego Pyrkonu. Poniżej znajdziecie ich przedpremierowe fragmenty.

O Siedmiu nocach bez świtu

Praca oczyszcza, praca uszlachetnia, praca uzdrawia – wszystkie te złote dewizy towarzyszyły mi, kiedy tamtego wieczoru chciałem zapomnieć o tym, co wydarzyło się w domu profesor O’Sullivan. Zatracić się w wysiłku umysłowym, tego mi było trzeba! Wziąłem więc z półki jedną z powieści Filipa Włócznika i zanurzyłem się w lekturze.
Mój wybór nie przypadkiem padł na Siedem nocy bez świtu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności była to książka, od której nie tylko na najbliższym wykładzie zamierzałem zainicjować przygodę moich studentów z twórczością polskiego fantasty, ale zarazem tekst, w którym wątek erotyczny został ledwie zarysowany kilkoma wielce subtelnymi muśnięciami. Jeden z recenzentów zauważył słusznie, że jest to najbardziej "wyprana z erotyki" powieść tego prozaika. Tego mi było trzeba.
Najpierw bez wytchnienia przeczytałem pierwszy rozdział. Znałem już tekst dobrze i moje oczy z rozkoszą ślizgały się po ukochanych frazach. Potem jednak zszedłem do kuchni przygotować sobie herbatę, by wesprzeć nieco opadające powieki. Wyposażony w filiżankę wonnego naparu wróciłem do lektury. Proza Włócznika jak zawsze mnie zachwycała.
Powieść rozgrywa się w korytarzach krakowskiego metra. Bohaterowie wędrują zamkniętymi liniami pochodzącymi z XIX wieku, śpią na stacjach od dekad nieczynnych. Polski fantasta wspina się na wyżyny kunsztu, kiedy opisuje wspaniałe secesyjne zdobienia stacji "Ratusz", projektowane przez Stanisława Wyspiańskiego. Obraz staje przed czytelnikiem jak żywy; widzimy ażurowe łuki i podpory, podobne pniom drzew kolumny oraz wspaniałą, choć nadwerężoną przez przemijający czas ceramikę, która zmienia perony w kwitnącą łąkę. W tym wielkim podziemnym labiryncie kryje się całe modernistyczne imaginarium polskości, pochody spiżowych królów, pasaże z sarkofagami. Kolejne linie schodzą coraz głębiej, poniżej poziomu Wisły, dawne trasy pociągów prowadzą do podziemnych hal i komnat. Metro krakowskie łączy się z sztolniami Wieliczki, bohaterowie wielokrotnie gubią się i odnajdują, a ich dzielna drużyna przeżywa chwile smutku i radości.
Osią fabularną jest misja ocalenia miasta. Oto z trzewi Ziemi w XX wieku zaczynają docierać do krakowian złowrogie pomruki. Rajcy miejscy zwołują sztab kryzysowy, który dochodzi do wniosku, że w głębinach przebudziła się bestia. Dla wielu baśń o smoku wawelskim to tylko legenda. Ale nie dla Filipa Włócznika! Z mitologicznych nici tka mieniący się tysiącem barw kobierzec swej opowieści, która wciąga czytelnika bez reszty. Rada Miasta zwołuje drużynę śmiałków, których zadaniem jest odnalezienie i pokonanie przedwiecznego smoka.
Przez sześć dni nasi dzielni bohaterowie przemieszczają się w ciemnych korytarzach, zdani tylko na własną intuicję i zbiór krakowskich legend (który zresztą gubią już trzeciego dnia). Co jakiś czas słyszą pomruki i eksplozje, świat trzęsie się w posadach. Ale nie poddają się!
Wreszcie ostatniego dnia – który dla nich jest jedną długą nocą – docierają do przyczyny chtonicznych odgłosów. I kiedy już gotują się do rozprawy z poczwarą, oczom ich ukazuje się wychodzący zza zakrętu oddział sędziwych partyzantów. Są to weterani z czasów drugiej wojny światowej, staruszkowie, którzy nie złożyli broni, tylko nadal prowadzą dywersję i śnią o wolnej Polsce. To oni przeprowadzili w ostatnich tygodniach serię wybuchów, detonując część ładunków pozostawionych jeszcze przez Armię Czerwoną po wodzą marszałka Koniewa. Dlaczego to robią – odsyłam zainteresowanych wprost do powieści. Dość powiedzieć, że powód jest ważny – nie tylko polityczny, ale przede wszystkim metafizyczny.
Bohaterowie przekazują partyzantom wieści, że właśnie na powierzchni ziemi padł komunizm. Jest wzruszenie i płacz starych bojowników. Na wpół ślepi, niedołężni, prowadzeni przez niedoszłych smokobójców, wychodzą na powierzchnię. Kraków fetuje akurat zaprzysiężenie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Po nocach bez świtu nastaje dzień. Są łzy, jest scena zbiorowego ocalenia, jest wielka literatura.
Uważny czytelnik zapewne nabierze pewnych podejrzeń względem oryginalności pomysłu. Ale o żadnej wtórności nie może być mowy! Warto bowiem dodać, że Włócznik wydał swoją powieść w roku 1991 – sam dysponuję właśnie tym wydaniem – na fali przemian w Polsce, a więc cztery lata przed premierą znanego w świecie obrazu Emira Kusturicy.
Czytałem do świtu, herbata dawno się skończyła. Jednak mimo całego mego zaangażowania, mimo literackiej doskonałości prozy Włócznika, nie udało mi się sprawić, bym zapomniał o tym, co ujrzałem wcześniej w domu profesor Sadhbh O’Sullivan. Kiedy tylko zamykałem oczy, ów obraz uporczywie powracał.

– Panowie, czyż my nie wymagamy zbyt dużo od tego młodego człowieka? Davidzie, ile masz lat, dwadzieścia sześć? – Nobliwy starzec zajrzał w papiery i poprawił okulary na pomarszczonym nosie. – Zachłanność jest przywilejem młodości i spróbujmy rozumować w ten sposób. Na zdefiniowanie precyzyjnej ścieżki i wygrodzenie terytorium badań przyjdzie czas w przyszłości. Jestem za. Jak reszta komisji?
Wszyscy unieśli dłonie do góry.
I w ten sposób David Katzner zakwalifikował się na lizbońskie stypendium. Była setna rocznica opublikowania przez Einsteina szczególnej teorii względności i Portugalczycy szczycili się ambitnym planem ściągnięcia do siebie na dwa semestry młodych gwiazd fizyki teoretycznej, pracujących nad różnymi aspektami Wielkiej Teorii Unifikacji. W planach znajdował się szereg seminariów, wykładów otwartych, paneli dyskusyjnych, doskonałych momentów do konfrontacji.
Coś wielkiego wisiało w powietrzu. Podobno chłopaki z Pekinu szykowały bombę, ale nie zamierzały się chwalić przedwcześnie swoimi wynikami i obecnie wciąż sprawdzały obliczenia. W ten sposób miały się spełnić senne fantazje dziekanów fizyki na całym świecie: w końcu napisane zostaną równania Teorii Wszystkiego. Lizbona właśnie na to liczyła i mogła zainwestować niezłe pieniądze, aby wizję urzeczywistnić. Że Chińczycy właśnie u nich ogłoszą swoje odkrycie – to już byłby niezły prestiż.
Szefem Chińczyków był Kong Wen Huan – chorobliwie ambitny trzydziestosześciolatek, ikona kitajskiej nauki. Cudowny dzieciak, który zaczął mówić, gdy miał sześć miesięcy, rachunek różniczkowy opanował w wieku pięciu lat, a jako piętnastolatek doktoryzował się z T-dualności relacji strun typu IIA z typem IIB. Kong w swoim kraju był herosem, bohaterem czytanek w elementarzach dla dzieci, telewizyjnym ekspertem od wszystkiego, komentatorem rozchwytywanym przez gazety. Jeśli faktycznie on pierwszy zrozumie złożoność ostatecznej teorii i znajdzie akceptację międzynarodowej społeczności fizyków, w przyszłym roku, na jesieni, pojedzie do Sztokholmu po Nobla, a półtora miliardów skośnookich spuchnie z dumy, że oto syn ich narodu dokonał największego odkrycia w historii fizyki, tygrysim skokiem wyprzedzając Galileusza, Newtona i Einsteina. Było się o co bić.
Na czym polegało przełomowe znaczenie prac Konga?
Wielka Teoria Unifikacji była Świętym Graalem fizyków. We wszechświecie występują cztery oddziaływania: grawitacja, elektromagnetyzm oraz dwie siły na poziomie jądra atomu – oddziaływanie słabe i silne. Grawitacja działa w wielkiej skali, dotyczy galaktyk, gwiazd, czarnych dziur; pozostałe – w mikroświecie, na poziomie kwantowym, gdzie jednostkę odległości stanowi jądro atomu. Trzy siły z poziomu subatomowego doczekały się już uspójnienia w postaci modelu matematycznego. Do dziś jednak nie udało się do niego włączyć także grawitacji. Nikt nie potrafił przerzucić mostu pomiędzy światem w skali mikro i skali makro. Złączyć w jedno fizyki kwantowej i relatywistycznej mechaniki Einsteina. Każda z dwu wielkich teorii była prawdziwa, została przetestowana w milionach eksperymentów i nikt do tej pory nie wykazał jej błędności. Tymczasem przy próbie złączenia ich w jedną całość nic do siebie nie pasowało. Pojawiały się niemożliwe do wyeliminowania nieskończoności. Prawda plus prawda dawała w rezultacie fałsz.
Napisać równania Wielkiej Teorii Unifikacji, skwantować grawitację, stworzyć unitarną teorię pola... Zadanie, na którym połamał sobie zęby Einstein, nie dał rady Feynman, Dirac ani Schrödinger. A teraz podobno poradził sobie z tym trzydziestosześcioletni Kong Wen Huan, który wyniki przełomowego odkrycia miał ogłosić społeczności naukowców podczas zimowego semestru w Lizbonie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj