Pani Lane także wyczuła, że sytuacja jest zupełnie inna. Zazwyczaj pytała: „ A gdzież to kapelusz panienki, panno Enolu?”, ponieważ zawsze wychodziłam z gołą głową. Tym razem odprowadziła mnie tylko wzrokiem do drzwi bez żadnego komentarza. Idę się rozejrzeć za moją matką. Naprawdę uważałam, że sama potrafię ją odszukać. Upewniwszy się, że już mnie nie widać z kuchni, zaczęłam biegać w tę i z powrotem, niczym pies myśliwski, wypatrując śladów, które mogła zostawić mama. Poprzedniego dnia rano, z okazji urodzin, pozwolono mi się wylegiwać do późna w łóżku, więc nie widziałam, jak mama wychodzi. Ale zakładając, że jak zwykle poświęciła kilka godzin na malowanie szkiców kwiatów i roślin, szukałam jej najpierw na terenie posiadłości Ferndell. Zarządzająca majątkiem mama dawała roślinom pełną swobodę. Błąkałam się wśród zdziczałych ogrodów kwiatowych, krążyłam po trawnikach, na których rozpanoszyły się janowce i jeżyny, i po zagajnikach pełnych obrośniętych winem i bluszczem drzew. A szare niebo bez wytchnienia roniło nade mną deszczowe łzy. Przez jakiś czas dreptał u mojego boku Reginald, sędziwy owczarek szkocki, w końcu jednak się 16 zmęczył i poszedł poszukać sobie schronienia. Rozsądne stworzenie. Przemoczywszy spodnie po kolana, powinnam zrobić to samo, ale nie potrafiłam. Mój niepokój wzrastał z każdym krokiem. Do tej pory strach wiódł mnie jak na smyczy. Strach, że mama leży gdzieś ranna, chora albo – tej obawy nie umiałam od siebie odegnać, bo mama już od dawna nie była pierwszej młodości – powalił ją nagły zawał serca. Że – ale nie mogłam tego nazwać wprost, były inne słowa… Odeszła. Zgasła. Połączyła się z moim tatą. Nie. Błagam. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro nie byłam z mamą „blisko”, to jej zniknięcie nie powinno na mnie zrobić większego wrażenia. Było jednak inaczej. Czułam się okropnie, ponieważ miałam wrażenie, że jeśli stało jej się coś złego, to z mojej winy. Zawsze czułam się winna – wszystkiego, nawet tego, że oddycham – bo pojawiłam się w życiu matki nieprzyzwoicie późno. Skandal, niepotrzebny ciężar. I zawsze obiecywałam sobie, że kiedy dorosnę, uda mi się jakoś to wszystko naprawić. Że przyjdzie dzień, w którym fakt mojego istnienia stanie się jasnym promykiem, wyzwalającym nas z mroków hańby. I że wówczas mama mnie wreszcie pokocha. Więc musi żyć. A ja muszę ją odnaleźć. W swoich poszukiwaniach zapędziłam się aż do lasu, w którym całe pokolenia jaśnie panów polowały na zające i kuropatwy; zapuściłam się do opadającej skalnymi półkami, porośniętej paprociami kotliny, od której wzięła nazwę nasza posiadłość i w której uwielbiałam przesiadywać, jednak dziś nie traciłam tam czasu. Przeszłam dalej, aż do granicy Ferndell Park, gdzie kończył się las i zaczynały pola uprawne. Postanowiłam zapuścić się jeszcze dalej, podejrzewałam bowiem, że mama mogła się udać na przechadzkę po porośniętych kwiatami polach. Ze względu na bliskość miasta, mieszkańcy Ferndell porzucili uprawę warzyw i zaczęli sadzić dzwonki, bratki i lilie, których codzienna dostawa do Covent Garden okazała się znacznie intratniejszym zajęciem. Rosły tu rzędy róż, zagony nachyłków, płonące ognistymi barwami łany cynii i maków – wszystko na potrzeby londyńczyków. Widok tych ukwieconych połaci pobudzał mnie zwykle do marzeń, wyobrażałam sobie wielkie miasto, uśmiechnięte pokojówki przystrajające dzień w dzień pomieszczenia wielkopańskich rezydencji świeżymi bukietami, damy błękitnej lub królewskiej krwi, zdobiące włosy i suknie zawilcami i wonnymi fiołkami, Londyn, w którym… Jednak dziś porastające rozległe pola kwiaty pozwieszały główki pod ciężarem deszczu, a moje londyńskie marzenia rozpierzchły się po paru minutach i zniknęły jak unosząca się nad polami mgła. Nad rozległymi polami. Nad ciągnącymi się całymi milami uprawami. Gdzie jest mama? W marzeniach – mówię teraz o marzeniach o mamie, nie tych londyńskich – widziałam siebie jako bohaterkę, na którą wyratowana przez nią matka spogląda z wdzięcznością i uwielbieniem. Ale to były tylko marzenia, a ja byłam głuptasem. Jak dotąd przeszukałam zaledwie jedną czwartą posiadłości i niewielki fragment pól. Gdyby mama leżała gdzieś ranna, wyzionęłaby ducha, zanim sama bym do niej dotarła. Zawróciłam i pospieszyłam z powrotem do dworu. Lane i jego żona zaczęli krążyć wokół mnie jak para turkawek nad gniazdem: on odebrał ode mnie ociekającą wodą parasolkę i przemoczone kalosze, ona zapędziła mnie do kuchni, żebym się ogrzała. I chociaż nie miała prawa mnie besztać, dała upust temu, co o tym wszystkim sądziła. – Ktoś, kto łazi godzinami po deszczu, ma chyba nie po kolei w głowie – poinformowała wielki piec kuchenny, zdejmując jedną z fajerek. – I ten ktoś, czy jest dobrze, czy źle urodzony, może się z tego wszystkiego zaziębić na śmierć – usłyszał stawiany na piecu czajnik. – Suchoty nie uszanują ani urodzenia, ani okoliczności – oznajmiła puszce z herbatą. Nie czułam się w obowiązku odpowiadać, ponieważ nie mówiła do mnie. I nie wolno by jej było robić mi tego rodzaju uwag. – Można sobie być wolnym i niezależnym, ale żeby zaraz latać po polach i dorobić się zapalenia migdałków, oskrzeli, płuc albo i czego gorszego? – O tym dowiedziały się filiżanki. A potem pani Lane odwróciła się do mnie i nagle zmieniła ton. – Za pozwoleniem panienki, czy panienka zje obiad? Może zechce się panienka przysunąć z krzesłem do pieca? – Spiekłabym się wtedy jak bułeczka. Nie, dziękuję za obiad. Czy nie było żadnych wiadomości od mojej mamy? – Mimo że znałam już odpowiedź, ponieważ Lane lub pani Lane od razu by mnie poinformowali, gdyby cokolwiek dotarło do ich uszu, nie mogłam się oprzeć, by nie zadać tego pytania. – Żadnych, proszę panienki. – Pani Lane zawinęła dłonie w fartuch, jakby przewijała niemowlę. Wstałam. – Muszę więc napisać kilka listów. – Ale w bibliotece nie jest napalone, panienko. Przyniosę papier i przybory do stołu, panienko. Poczułam ulgę, że ominie mnie wątpliwa przyjemność siedzenia w wielkim skórzanym fotelu w ponurym pomieszczeniu. Pani Lane wróciła do ciepłej kuchni, niosąc pióro ze stalówką i papier listowy z nadrukowanym herbem naszego rodu oraz kilka arkuszy bibuły. Zanurzając raz po raz stalówkę w kałamarzu, skreśliłam na kremowobiałych kartach kilka słów, adresowanych do miejscowego posterunku policji, informując o zaginięciu mojej matki i uprzejmie prosząc o zarządzenie poszukiwań. A potem się zamyśliłam: czy to naprawdę konieczne? Niestety tak. Nie można tego dłużej odwlekać. Trochę więcej czasu poświęciłam na sformułowanie drugiej wiadomości, która miała niebawem dostać skrzydeł i pomknąć po drutach do położonego o wiele mil stąd dalekotypu, w którym zmaterializowałaby się w postaci depeszy:

LADY EUDORIA VERNET HOLMES ZAGINIONA OD WCZORAJ STOP PROSZĘ O RADĘ STOP ENOLA HOLMES

Adres: Mycroft Holmes, Pall Mall, Londyn.

Drugi telegram o identycznej treści skierowałam do Sherlocka Holmesa z Baker Street, także w Londynie. Dwie depesze do moich braci. Enola Holmes. Sprawa zaginionego markiza Nancy Springer Tłumaczenie: Elżbieta Gałązka-Salamon Wydawnictwo Poradnia K
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj