– Zdrowie nominowanych i znowu spotkanych! I nie mów już do mnie Piękny Brummel, dobrze? – szepnął mi do ucha. – Mateusz jestem, zapomniałaś? Jakże mogłam zapomnieć najbardziej intensywny i najregularniejszy romans swego życia, przez kilka miesięcy sobota w sobotę. Jakże mogłam zapomnieć, że tak idiotycznie się skończył, bo którejś wiosennej soboty wybiegłam od Pięknego Brummela w środku nocy, trzaskając drzwiami. Ale czy musiał inscenizować Ostatnie tango w Paryżu, które wtedy pokazywał nam Profesor? Czy musiał krzyczeć, że Bertolucci to reżyserski geniusz, że on, Mateusz, będzie jak Bertolucci i że pokaże całemu światu, ale najpierw będzie jak Marlon Brando i… Rzucił mnie na podłogę jak Brando Marię Schneider i wyjął z lodówki kostkę masła. Brando brał Marię chyba na masło orzechowe, Piękny Brummel miał zwykłe, śmietankowe, ale uciekłabym przed każdym! Nazajutrz nie przyszedł na zajęcia, a mnie do domu odprowadził Pikford i jedyne, co mógł poradzić na mój bezbrzeżny smutek, to zdjąć swoje denka od butelek i pocałować, ukazując zjawiskowe, migdałowe, cudownie niewidzące oczy… Patrzyłam teraz na nich obu, chyba nawet z nimi rozmawiałam, ale o czym? Piękny Brummel opowiadał o żonie Portorykance i dwojgu dzieciach, oliwkowych jak mydełko, ale przede wszystkim wciąż dolewał whisky. Masło orzechowe, oczy migdałowe, dzieci oliwkowe, robiło mi się coraz przyjemniej i nawet zaczęłam żałować, że odmówiłam mu wtedy zagrania w inscenizacji Ostatniego tanga, i zdaje się, niestety, zamierzałam mu o tym powiedzieć, gdy nagle wybuchła wielka wrzawa. – Jest! – krzyczała Róża. – Jest, nareszcie jest! Mamy Oscara! Nasza Ida zdobyła Oscara! Patrzcie, i sama Kidman wręcza! Boska! Strzeliły korki od szampana, Pikford podał mi lampkę, Piękny Brummel drugą. Wychyliłam obie duszkiem, a reżyser Paweł Pawlikowski mówił z ekranu: – Nakręciłem czarno-biały film o potrzebie ciszy, wycofania się ze świata i kontemplacji, a teraz jestem tutaj – w epicentrum hałasu i uwagi świata. Życie jest pełne niespodzianek! „Tak, życie jest pełne niespodzianek!” – powtórzyłam w myślach za laureatem Oscara i rozejrzałam się po zgromadzonych, tam w Los Angeles i tu w salonie. Wszyscy się całowali, rozumiem, wielka radość, lecz czy aż taka, by zwalisty, zarośnięty Cezary wpijał się mięsistymi wargami w usteczka mojego Marlonka, który wcale a wcale nie protestował? A potem, jak to się ślicznie mówi i zresztą wyjątkowo na miejscu, urwał mi się film. Gdy się skleił, obie imprezy trwały jeszcze w najlepsze, obok mnie Piękny Brummel sprzeczał się o coś z Kingkonżycą, a nade mną stał Pikford i czytał z kartki: …w zakamarkach mojego fraka gnieździło się kilka króliczych łapek, srebrna świnka – prezent od jednego z synów, kilka masywnych szwedzkich monet, wykonany z brązu medalion z hebrajskim napisem (to dla przejęcia głosów przeznaczonych dla Curtisa), Budda z maleńkim diamentem w pępku oraz pierwszy mleczny ząb drugiego z synów. – Co to? – spytałam nieprzytomna. – To wszystko miał przy sobie David Niven, gdy dostawał Oscara w 1959 roku, pokonując Tony’ego Curtisa – odpowiedział, uśmiechając się, Pikford, zawsze przygotowany do zajęć. Oprzytomniałam, widząc Marlonka i Cezarego w objęciach zupełnie niekumplowskich. Życie jest pełne niespodzianek. Nie zdziwiliśmy się za to, że Oscary za główne role przypadły chorym: Julianne Moore ma alzheimera, a zagrany koncertowo fizyk Hawking jest przecież sparaliżowany. – Hollywood kocha takie role – wymądrzał się już nie wiem kto. – Day-Lewis w Mojej lewej stopie albo głuchoniema Marlee Matlin w Dzieciach gorszego Boga… – Ona naprawdę jest głuchoniema – prostowała moja mama. Nie miałam alzheimera. Chwyciłam za rękaw Pięknego Brummela, który nie był po latach już taki piękny, bo podtatusiał na nowojorskim wikcie. Pamiętałam, że chciał być reżyserem, ale straszna i strasznie bogata babka kazała mu studiować medycynę. – Nie żałujesz, że… Od razu wiedział, o co pytam. – Nie, jest OK. Gdy zaglądam ludziom w oczy i każę im wodzić wzrokiem za swoim palcem, gdy na mój rozkaz robią zeza, a potem czytają litery, to trochę jakbym casting na film urządzał. Czuję się wtedy jak Martin Scorsese! Byłam pod wrażeniem. Czyżby chodził do nowojorskiego psychoanalityka i mijał w korytarzu Woody’ego Allena? Przecież to zupełnie tak, jakbym została fryzjerką i na pytanie, czy nie żałuję, że nie zajmuję się niemym kinem, jak marzyłam, odpowiedziała, że czeszę swoje klientki na chłopczycę jak Clara Bow lub na „ucieleśnioną niewinność” w korkociągi Lillian Gish. Spojrzałam na Pikforda. To jemu należała się teraz ksywka „piękny”. Piękny Pikford, z tym szpakiem na głowie jak Clooney, a z migdałowymi oczami, których już nie chowa za denkami od butelek, nawet lepszy… Kiedy spotkałam go parę lat wcześniej, nie ukrywał, że praca PR-owca w firmie deweloperskiej nie jest spełnieniem jego marzeń. Lecz i on sobie chyba wszystko świetnie wytłumaczył. Może na tym polega dorosłość? W każdym razie wtrącił się nagle do rozmowy:  – Ty połączyłaś hobby z pracą i co? Nie wiesz, kiedy kończy się jedno, a zaczyna drugie i nie masz chwili wytchnienia. U mnie praca to praca, a hobby to hobby. Wychodzę z biura o siedemnastej i do rana kompletnie nie obchodzą mnie nowe apartamenty, które zachwalam jak najlepsze filmy. Odpoczywam. I wiesz, jak mi wtedy smakuje to, co oglądam? Cóż, w takim sensie my z Różą nigdy nie odpoczywamy, ale zabierzcie jej filmy, kasety, płyty DVD, klientów wypożyczalni, zabierzcie mi niekończące się projekty, zapomniane gwiazdy, stare kusicielki, każcie nam siąść od rana na kasie w Biedronce, a zwiędniemy jak tulipany podlewane acetonem. Choć nie, bo najpierw wyobrazimy sobie, że całe żarcie znika ze sklepu jak w filmie Delikatesy, a potem zrobimy gigantyczne manko i nie zwiędniemy, ponieważ prędzej wywalą nas na zbity pysk.
Strony:
  • 1
  • 2
  • 3 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj