Książka Janusz Majewski. Film - Kobieta jego życia to pozycja autorstwa Zofii Turowskiej, która w detaliczny sposób, z wieloma ciekawostkami, przedstawia sylwetkę polskiego filmowca. Pozycja ta znajduje się już w sprzedaży. Poniżej możecie zobaczyć okładkę i jedną z licznych fotografii zamieszczonych w książce, a także przeczytać fragment.
Źródło: Marginesy

Fragment

W Krakowie mieszkamy blisko siebie z Wojtkiem Karolakiem. Podziwiam jego ojca, profesora na wydziale grafiki w ASP, bo nosi się jak na przedwojennego dżentelmena przystało: kapelusz typu eden, garnitur, krawat, zimą stylowo skrojone palto. I pewnie nie zwróciłbym uwagi na młodszego ode mnie o osiem lat jego syna, gdyby nie rower. Dostaję go na urodziny, a Wojtek, co schlebia mojej głupiej próżności, szalenie mi go zazdrości, bo choć rower jest ciężki, niemiecki, kupiony od szabrowników i ciągle spada z niego łańcuch, to jednak przypomina wyścigówkę. Zajmuję na nim siódme miejsce, ostatnie, w zorganizowanym z kolegami wyścigu ulicami Krakowa, szumnie nazwanym przez nas, na fali wznowionego Tour de Pologne, Tour de Cracovie. Młodzieńcze oszołomienie, podniecenie, intelektualna atmosfera miasta, z którym jazz jest nierozłączny, a przecież wokół najważniejszy stał się światopogląd, budowa nowego społeczeństwa. Jak pogodzić popularną pieśń Czeremcha i bez z I’ve Got You Under My Skin w wykonaniu Elli Fitzgerald lub z Glennem Millerem czy Dukiem Ellingtonem, jak się odnaleźć między odbiorem filmów Czapajew a Gildą z podniecającą Ritą Hayworth śpiewającą zmysłową swingową piosenkę Put the Blame on Mame. Twórcy, jak głosiła i nakazywała władza, powinni ludziom pracującym miast i wsi objaśnić istotę dzieła sztuki przystępnymi, prostymi formami. Skondensowany obraz tej dwoistości, już na początku tych innych od wszystkich lat pięćdziesiątych, zawarł Wojciech Fangor na socrealistycznym obrazie Postaci. Na płótnie troje ludzi należących do dwóch przeciwnych światów. Kobieta „zachodnia” – szczupła, w dopasowanej, modnie skrojonej sukience, ozdobionej napisami w języku angielskim „New York”, „Wall Street”, „London”, „Coca­Cola”, subtelne dłonie z pomalowanymi jaskrawą czerwienią paznokciami i o takiej samej barwie usta, oczy za dużymi, w żółtej plastikowej oprawie okularami przeciwsłonecznymi, głęboka czerń starannie ufryzowanych włosów. Wszystko wrogie socjalizmowi. Na pewno bywa na salonach, nie jeździ na traktorze ani nie stoi przy krośnie w przeciwieństwie do krzepkiej i dumnej robotnicy w suknio­kombinezonie, z długimi, swobodnie puszczonymi włosami. Pomiędzy nimi stoi atletycznej budowy mężczyzna, też w roboczym stroju, jedną masywną dłonią trzyma trzonek łopaty czy kilofa, drugą obejmuje swoją koleżankę, wspiera ją w budowie socjalizmu. Wymowy tego realistycznie namalowanego dzieła dopełnia tło: zza pleców eleganckiej kobiety straszą ruiny, za parą robotników widać nowy, kilkupiętrowy blok. Janusz Majewski bez wątpienia należy do postaci Zachodu. Nastają lata, podczas których „klawo nie będzie”, jak powiedział jeden z kolegów do reżysera Wojciecha Hassa. Wiele spraw się dzieje w przyspieszonym tempie. Władze delegalizują organizację YMCA, kompozytorzy na zjeździe potępiają „formalistyczną jazzową tandetę” i wytyczają nowe kierunki rozwoju muzyki w Polsce Ludowej. Naród ma śpiewać „Oj, rozkwita w polu kalinowy kwiat/Pokochałam chłopca, co mi serce skradł” – piosenkę skomponowaną przez Dunajewskiego, Ukochany kraj Sygietyńskiego ze słowami Gałczyńskiego lub skoczną „Łowiczanka jestem, da dana, da dana / mogę śpiewać, tańczyć do białego rana...”. – Jazz skojarzony zostaje z niesubordynacją, rozbestwioną młodzieżą i upadkiem moralnym. Jest grzeszny, wyklęty jako symbol imperialistycznego Zachodu, wrogi i dekadencki, musi zejść do podziemia. Na krótko tracę go z oczu, nie z serca...
Źródło: Marginesy
Obowiązuje zakaz publicznego odtwarzania, a tym bardziej wykonywania muzyki jazzowej. Jazz grany jest więc po domach i mieszkaniach, dźwięki odbijają się od sufitu i wyblakłych tapet. Bycie w gronie wybrańców takich spotkań świadczy o pozycji towarzyskiej. Zbierają się w obszernym mieszkaniu Fersterów lub pokoiku na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Stradom należącym do kontrabasisty Witolda Kujawskiego, którego sąsiedzi nie narzekają na hałasy, bo na parterze jest magazyn, a za ścianą lokal wynajmowany przez stowarzyszenie głuchoniemych. A nawet kiedy interweniuje dzielnicowy milicjant, jak z nostalgią wraca do tamtej chwili w swoich wspomnieniowych artykułach Duduś Matuszkiewicz, od razu podchwytują melodię Sto lat, sto lat, udają, że to imieniny, i milicjant wydaje się uspokojony. Dostaje jeszcze szklaneczkę wódki i po paru minutach sobie idzie. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, skąd ludzie wiedzieli o tych spotkaniach. Roznosiło się to pocztą pantoflową. Siedzieli na podłodze, stali po kątach, dyskusje w łazience czy w kuchni – wspomina Marian Ferster, współtwórca krakowskiego jazz klubu. – Rozmawiano o muzyce, ale nie tylko. O sztuce, malarstwie, literaturze. – U nas w domu – powraca myślą Majewski – mamy pianino, ale umiem zagrać tylko jedną melodię: The Man I Love braci Gershwinów. Przypatruję się wszystkiemu naiwnym, młodzieńczym spojrzeniem, bo mam niespełna dwadzieścia lat i uważam, że trzeba mieć dystans do tego całego cyrku. Świta mi w głowie, że w tym odpychającym świecie, w którym jednostka niczym, można znaleźć jakąś niszę i się w niej schronić. Film, to jest moja droga do wolności. Najpierw jednak rodzicom – mamie nauczycielce i ojcu urzędnikowi państwowemu – zależy, żeby synowi zapewnić dostatnie życie, żeby wybrał szacowny zawód. Janusz Majewski z maturalnym świadectwem dojrzałości zdecydowanie chce do szkoły filmowej. – „Chyba zbzikowałeś... to bardziej cygańska awantura, niepoważny zawód”, gorliwie mnie przekonują. Idziemy na ugodę: teraz poważne studia, później sam zdecyduję. wybieram architekturę na Politechnice Krakowskiej. Blisko dwustu studentów na roku: stu jeden chłopców, reszta to rozsądne socjalistyczne dziewczyny. Mam czterech, pięciu najbliższych kolegów, łączył nas krój marynarek, amerykańskie krawaty, jakieś ciuchy z demobilu amerykańskiego, z paczek. Snobujemy się na Zachód. W poglądzie na estetykę sprzyja nam studiowanie na tym kierunku: sztuka i technika, konstrukcja, harmonia i styl na pierwszym planie, szlachetność i dążenie do logicznych konstrukcji charakterystycznych dla wszelkiego rodzaju klasyki. Pomagają nam przedwojenni profesorowie, wybitni architekci: budować, wykorzystywać istniejące formy, nie burzyć. Dostępna szpetota, toporność, powierzchowność świata męczy nas, nudzi, nawet brzydzi. Kiedy zaczynam studiować architekturę, w początkach lat pięćdziesiątych, nie ma telewizji, w kinach grają niezachęcające filmy, więc czytam i czytam dalej. Ukazuje się dużo przekładów literatury. Trafiam na Kafkę, potem na wspaniałego Bruno Schulza, który doprowadza mnie do pisarstwa Gombrowicza. Duże wrażenie robi na mnie ekranizacja Pustelni parmeńskiej Stendhala z uwodzicielskim Gérardem Philipe’em. Pojawia się pasja do fotografii – rejestrowania obiektywem pejzażu, budynków, ludzi, zdarzeń. Już nie prymitywnym obiektywem do formatu sześć na dziewięć w czarnej skrzyneczce marki Kodak, który to aparat dostał jeszcze we Lwowie, lecz bardziej już prawdziwym Kodakiem – mieszkową retiną. Fotografuje najpierw wszystko naokoło, potem głównie pejzaż i architekturę. Spędza godziny w ciemni na misteriach naświetlania, wywoływania, utrwalania. Moment, kiedy na białej kartce papieru zanurzonej w chemikaliach zaczyna się pojawiać pierwszy kontur obrazu, jest przeżyciem niepowtarzalnym.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj