Do czasu, aż dziesięć lat później zjawiła się u mnie w mieszkaniu, płacząc przy moim łóżku w pewną burzową noc. Dziewczynka aniołek nie przypomina ducha. Nie fruwa w powietrzu, nie jest blada ani nie nosi białej sukienki. Jest na wpół zgniła i nic nie mówi. Gdy pojawiła się pierwszy raz, pomyślałam, że to sen, i próbowałam się obudzić z tego koszmaru; kiedy mi się to nie udało i zaczęłam rozumieć, że jest prawdziwa, krzyknęłam i się rozpłakałam i naciągnęłam na siebie kołdrę i zacisnęłam mocno oczy, a rękami zasłoniłam sobie uszy, żeby jej nie słyszeć, bo w tamtej chwili nie wiedziałam, że jest niemową. Kiedy jednak wyjrzałam, po kilku godzinach, dziewczynka aniołek nadal tam była ze strzępami jakiegoś starego koca zarzuconymi na ramiona niczym poncho. Palcem pokazywała na zewnątrz, w stronę okna i ulicy, i w ten sposób zorientowałam się, że jest dzień. Dziwnie jest widzieć zmarłego za dnia. Zapytałam ją, czego chce, ale w odpowiedzi nadal wskazywała palcem jak w filmie grozy. Wstałam i pobiegłam do kuchni po rękawiczki, których używałam przy zmywaniu naczyń. Dziewczynka aniołek ruszyła za mną. To był dopiero pierwszy przejaw jej apodyktycznej osobowości. Nie dałam się zastraszyć. Włożyłam rękawiczki, chwyciłam ją za szyjkę i ścisnęłam. W próbie uduszenia zmarłego nie ma zbytniej logiki, jednak nie można być zrozpaczonym i jednocześnie trzeźwo myśleć. Nawet nie zakaszlała, za to mnie na palcach w rękawiczkach zostały resztki rozkładającego się ciała, a z jej szyi wyłoniła się tchawica. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to Angelita, siostra mojej babci. Nadal mocno zaciskałam oczy, licząc na to, że albo ona zniknie, albo ja się obudzę. Ponieważ nic to nie dało, obeszłam ją dokoła i zobaczyłam, że na plecach, z pożółkłych resztek czegoś, co dzisiaj wiem, iż było różowym całunem, zwisały jej dwa prymitywne kartonowe skrzydełka z ponaklejanymi kurzymi piórkami. Po tylu latach już dawno powinny się rozpaść, pomyślałam, a potem roześmiałam się nieco histerycznie i powiedziałam do siebie, że mam w kuchni martwego niemowlaka, że to moja cioteczna babcia i że umie chodzić, chociaż, sądząc po wzroście, żyła niewiele ponad trzy miesiące. Musiałam zdecydowanie przestać myśleć w kategoriach tego, co jest możliwe, a co nie. Zapytałam, czy jest moją cioteczną babcią aniołkiem. Jako że nie zdążono jej zarejestrować pod oficjalnym imieniem – Angela, Angelita (to były inne czasy) – zawsze określano ją nazwą pospolitą: aniołek. Wtedy przekonałam się, że chociaż nie potrafi mówić, odpowiada skinieniem głowy. A zatem babcia mówiła prawdę, pomyślałam, one nie pochodziły z kurnika, to, co wykopałam, kiedy byłam mała, było kosteczkami jej siostry. Czego chciała Angelita, pozostało tajemnicą, gdyż poza potakiwaniem albo kręceniem przecząco głową nie robiła nic więcej. A jednak czegoś się domagała, i to pilnie, gdyż nie tylko nadal wskazywała palcem, to jeszcze nie dawała mi spokoju. Chodziła za mną po całym domu. Czekała na mnie za zasłoną, kiedy brałam prysznic; siadała na bidecie, kiedy się załatwiałam; stawała przy lodówce, kiedy zmywałam naczynia; i kucała obok krzesła, kiedy pracowałam na komputerze. Przez pierwszy tydzień nadal prowadziłam normalne życie. Myślałam, że to może halucynacje wywołane przez nagromadzony stres i że sobie pójdzie. W pracy poprosiłam o kilka dni wolnego, wzięłam tabletki nasenne. Angelita ciągle tu była i stojąc przy moim łóżku, czekała, aż się obudzę. Kilkoro przyjaciół wpadło mnie odwiedzić. Początkowo nie chciałam odbierać ich esemesów ani otwierać im drzwi, jednak nie chcąc, żeby się jeszcze bardziej o mnie martwili, zgodziłam się z nimi zobaczyć. Tłumaczyłam się przepracowaniem, a oni zrozumieli, tyrałaś jak wół, powiedzieli. Żadne z nich nie widziało aniołka. Za pierwszym razem, kiedy przyszła do mnie przyjaciółka Marina, ukryłam Angelitę w szafie, jednak ku mojemu przerażeniu i niezadowoleniu uciekła i z tą swoją brzydką, zgniłą, szarozieloną twarzyczką usiadła na oparciu fotela. Marina niczego nie zauważyła. Wkrótce potem wyprowadziłam Angelitę na ulicę. I nic. Nie licząc pana, który spojrzał na nią przelotnie, po czym odwrócił się, spojrzał jeszcze raz i zmienił się na twarzy, pewnie spadło mu ciśnienie; albo pani, która dosłownie rzuciła się do ucieczki i prawie wpadła pod czterdziestkę piątkę na ulicy Chacabuco. Niektórzy ludzie musieli ją widzieć, przypuszczałam, choć zapewne niewielu. Żeby oszczędzić im nieprzyjemności, ilekroć wychodziłyśmy gdzieś razem – a raczej kiedy ona szła za mną, a mnie nie pozostawało nic innego, jak zgodzić się na jej towarzystwo – zabierałam coś w rodzaju plecaka, w którym ją niosłam (okropnie wygląda, kiedy chodzi, jest taka malutka, to sprzeczne z naturą). Kupiłam jej też maseczkę z bandaża, jakim osłania się blizny po poparzeniu twarzy. Teraz na jej widok ludzie czują wstręt, lecz zarazem wzruszenie i litość. Patrzą na dziecko bardzo chore albo bardzo okaleczone, ale już nie martwe. Gdyby tata mógł mnie widzieć, myślałam, on, który stale narzekał, że umrze, nie doczekawszy wnuków (i nie doczekał się ich, rozczarowałam go i w tej, i w wielu jeszcze innych sprawach). Nakupowałam jej zabawek, żeby miała się czym zająć, lalek i plastikowych klocków, i gryzaków, jednak nie wyglądało na to, żeby coś jej się zbytnio spodobało, tylko tym swoim cholernym paluchem ciągle wskazywała na południe – to już zauważyłam, to zawsze było południe – rano, wieczorem i w nocy. Mówiłam do niej, zadawałam jej pytania, ale nie była zbyt rozmowna. Aż któregoś ranka zjawiła się ze zdjęciem domu z czasów mojego dzieciństwa, gdzie na podwórku znalazłam jej kosteczki. Wyciągnęła fotografię z pudełka, w którym przechowuję stare zdjęcia: ohyda, całą resztę upaćkała swoją gnijącą, obłażącą skórą, były wilgotne i lepkie. Teraz palcem wskazywała na dom, wyraźnie natarczywie. Chcesz tam pojechać?, spytałam, a ona odparła, że tak. Wyjaśniłam jej, że dom już nie jest nasz, że go sprzedaliśmy, na co jeszcze raz powiedziała „tak”. Włożyłam ją do plecaka z maseczką na twarzy i wsiadłyśmy do piętnastki, w kierunku Avellanedy. Ilekroć gdzieś jedziemy, nie patrzy w okno, nie przygląda się ludziom ani niczym nie zajmuje; świat zewnętrzny obchodzi ją tyle samo co zabawki. Posadziłam ją sobie na kolanach, żeby jej było wygodnie, chociaż nie wiem, czy może jej być niewygodnie ani czy to pojęcie cokolwiek dla niej znaczy; nawet nie wiem, co czuje. Jedno, co wiem, to że nie jest zła i że z początku bałam się jej, ale teraz już nie. Do domu, który kiedyś był mój, dojechałyśmy około czwartej po południu. Jak zawsze latem ciężki zapach rzeki Riachuelo i spalin, docierający od strony Avenidy Mitre, mieszał się z fetorem śmieci. Piechotą przecięłyśmy plac, potem minęłyśmy klinikę Itoiz, gdzie umarła moja babcia, i na koniec obeszłyśmy dokoła stadion klubu Racing. Za nim, dwie przecznice dalej, stał mój dawny dom. Jednak teraz, w drzwiach, co miałam zrobić? Poprosić nowych właścicieli, żeby mnie wpuścili? Pod jakim pretekstem? Nawet o tym nie pomyślałam. Chodzenie wszędzie z martwym niemowlakiem wyraźnie rzuciło mi się na mózg. To Angelita wkroczyła do akcji. Nie musiałyśmy wchodzić. Żeby zajrzeć na podwórko, wystarczyło przechylić się przez otaczający je murek, a tylko tego chciała: popatrzeć. Zajrzałyśmy obie, trzymałam ją na rękach – murek był dość niski, zapewne byle jak zbudowany. Tam, gdzie wcześniej rozciągało się kwadratowe podwórko, znajdował się niebieski plastikowy basen, wpuszczony w wykopany dół. Żeby zrobić owo zagłębienie, niewątpliwie usunięto całą ziemię i przy okazji kości Angelity zostały wyrzucone nie wiadomo gdzie, rozniesione, pogubione. Zrobiło mi się jej żal, biedactwa, i powiedziałam, że bardzo mi przykro, ale nic nie mogę na to poradzić; powiedziałam nawet, że żałuję, że ich jeszcze raz nie wykopałam, kiedy dom szedł na sprzedaż, żeby je pochować w jakimś zacisznym miejscu albo blisko rodziny, jeżeli tego sobie życzyła. Przecież spokojnie mogłam je włożyć do jakiegoś pudełka albo wazonu i zabrać do domu! Źle ją potraktowałam i zapytałam, czy mi wybaczy. Angelita powiedziała, że tak. Zrozumiałam, że przyjęła moje przeprosiny. Zapytałam, czy teraz czuje się lepiej i czy sobie pójdzie, czy mnie zostawi samą. Odparła, że nie. Dobra, powiedziałam, a ponieważ jej odpowiedź wcale mi się nie podobała, szybkim krokiem ruszyłam na przystanek piętnastki, zmuszając ją, aby pobiegła za mną, przebierając swymi bosymi stópkami, z których – jako że były przegniłe – wyłaniały się białe kosteczki.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj