W ubiegłą środę, nakładem imprintu literackiego Echa, ukazał się omnibus Niebezpieczeństwa palenia w łóżku, zawierający nie tylko tytułowy zbiór opowiadać, ale również kolekcję To, co utraciłyśmy w ogniu wydaną przez Wydawnictwo Czarna Owca w 2017 roku. Autorką zbioru jest Mariana Enriquez. Niebezpieczeństwa palenia w łóżku to pierwszy tom opowiadań Mariany Enriquez, który w oryginale ukazał się już w 2009 roku. W zawartych w nim historiach widać elementy, które uczyniły z autorki jeden z najbardziej charakterystycznych głosów literatury argentyńskiej: fascynujące postacie z różnych światów, śmiałe społeczne diagnozy i mieszaninę horroru z miejskim realizmem. Wydawnictwo Echa udostępniło opowiadanie z tomu Niebezpieczeństwa palenia w łóżku. Autorką przekładu jest Marta Jordan. Miłej lektury.

Ekshumacja aniołka

Moja babcia nie lubiła deszczu i zanim spadły pierwsze krople, kiedy niebo ciemniało, wychodziła z butelkami i na podwórku za domem zakopywała je do połowy, szyjką do dołu; wierzyła, że powstrzymają deszcz. Szłam za nią i pytałam, babciu, czemu nie lubisz deszczu, czemu nie lubisz. A ona nic, wykręcała się od odpowiedzi i z łopatką w ręce marszczyła nos, wyczuwając wilgoć w powietrzu. Jeśli w końcu zaczynało padać, czy była to mżawka, czy burza, zamykała drzwi i okna i głośniej nastawiała telewizor, żeby zagłuszyć hałas kropli i wiatru – dach domu był blaszany – a jeśli ulewa zbiegła się z jej ulubionym serialem, Combat!, nie było takiego, kto by zdołał wydusić z niej choćby jedno słowo, gdyż beznadziejnie podkochiwała się w Vicu Morrowie. Ja uwielbiałam deszcz, ponieważ zmiękczał wyschniętą ziemię i pozwalał mi rozwijać moje zamiłowanie do kopania. Ach, te dołki! Używałam tej samej łopatki co babcia, bardzo niedużej; dziecko mogłoby się bawić taką na plaży, ale moja była z metalu i drewna, a nie z plastiku. Ziemia kryła w sobie okruchy szklanych zielonych butelek – ich krawędzie były tak stępione, że już nie cięły; płaskie kamienie niczym otoczaki albo drobny żwir z plaży. Co one robiły na podwórku za moim domem? Ktoś musiał je tam zakopać. Kiedyś znalazłam owalny kamyk wielkości i koloru karalucha, tylko bez nóg i bez czułków. Z jednej strony był gładki, za to z drugiej karbowania układały się w wyraźne rysy uśmiechniętej twarzy. Pokazałam go tacie, zachwycona, bo myślałam, że to jakaś relikwia, a on powiedział, że znaki przybrały taki kształt przez przypadek. Taty nigdy nic nie cieszyło. Znalazłam też czarne kostki do gry, z białymi, już prawie wyblakłymi kropkami. I resztki matowych szyb w kolorze zielonego jabłka i turkusu. Babcia przypomniała sobie, że to część jakichś starych drzwi. Bawiłam się także dżdżownicami, krojąc je na króciutkie kawałeczki. Nie żebym lubiła patrzeć na ich pocięte ciało, które przez chwilę wciąż się wiło, a potem szło dalej. Wydawało mi się, że jeśli posiekam dżdżownicę cienko jak cebulę, dokładnie rozdzielając wszystkie pierścienie, to już nie będzie mogła się zrosnąć. Nigdy nie lubiłam robali. Kości znalazłam po pewnej burzy, która skrawek ziemi na tyłach domu zamieniła w błotnistą kałużę. Wrzuciłam je do wiaderka, w którym zwykle zanosiłam swoje skarby do mycia pod kranem na podwórku. Pokazałam je tacie. Powiedział, że to kości kurczaka albo od kotleta schabowego, a może jakiegoś martwego domowego zwierzęcia, pochowanego dawno temu. Psie albo kocie. Upierał się przy kurczaku, bo wcześniej, kiedy był mały, na podwórku za domem babcia miała kurnik.
Źródło: Echa
Wyjaśnienie wydawało się całkiem do przyjęcia dopóty, dopóki babcia nie dowiedziała się o tych kosteczkach i nie zaczęła rwać włosów z głowy, wołając „aniołek, aniołek”. Jednakże krzyki nie trwały długo i wystarczyło jedno spojrzenie taty, a ucichły jak ręką odjął: znosił babcine „przesądy” (tak je nazywał), o ile tylko nie przesadzała. Babcia znała już ten jego grymas dezaprobaty i siłą starała się uspokoić. Poprosiła mnie o te kosteczki, więc jej oddałam. Potem odesłała mnie do mojego pokoju, spać. Trochę się zezłościłam, bo nie rozumiałam, za co zostałam ukarana. Jednak później, tej samej nocy, zawołała mnie i wszystko mi opowiedziała. To była siostra numer dziesięć albo jedenaście, babcia nie była pewna, bo w tamtych czasach niezbyt się dziećmi przejmowano. Umarła kilka miesięcy po narodzinach, z powodu gorączki i biegunki. Ponieważ była aniołkiem – malutką zmarłą dziewczynką – zawinięto ją w różowy gałganek i podparłszy poduszką, posadzono na stole przystrojonym kwiatami. Zrobiono jej kartonowe skrzydełka, żeby szybciej odleciała do nieba, lecz nie napełniono buzi płatkami czerwonych kwiatów, bo dla jej mamy, a mojej prababci, był to okropny widok; miała wrażenie, że to krew. Tańce i śpiewy trwały całą noc i nawet musiano wyrzucić jakiegoś pijanego wujka i reanimować moją prababcię, która zemdlała od szlochania i gorąca. Indiańska płaczka odśpiewała hymny do Trójcy Świętej i jedyne, co za to wzięła, to kilka empanad. – To było tutaj, babciu? – Nie, w Salavino, w Santiago. Ależ był upał! – W takim razie to nie są kości tej dziewczynki, skoro umarła tam. – To one. Zabrałam je ze sobą, kiedy przyjechaliśmy tutaj. Nie chciałam jej zostawiać, bo po całych nocach płakała, biedactwo. Skoro płakała, kiedy miała nas tak blisko, w domu, dopiero by rozpaczała, gdyby została sama, porzucona! No to ją wzięłam. To już były same kosteczki; włożyłam ją do torby i pochowałam tam w głębi podwórka. Nawet twój dziadek nie wiedział. Ani prababcia, nikt. Bo tylko ja słyszałam, jak płacze. I twój pradziadek, ale udawał głupiego. – A tutaj płacze? – Tylko kiedy pada. Potem spytałam tatę, czy ta historia o dziewczynce aniołku to prawda, a on powiedział, że babcia jest już bardzo stara i mówi od rzeczy. Jednak nie wydawał się zbytnio przekonany; może czuł się skrępowany tą rozmową. Potem babcia umarła, dom został sprzedany, ja zamieszkałam sama, bez męża i dzieci, tata przeniósł się do apartamentu w Balvanerze i zapomniałam o dziewczynce aniołku.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj