Już 21 stycznia wydawnictwo Prószyński i S-ka wyda tom zawierający pięć powieści braci Strugackich, klasyków rosyjskiego science fiction. W ramach książki Piknik na skraju drogi i inne utwory ukażą się następujące teksty:
  • Piknik na skraju drogi
  • Poniedziałek zaczyna się w sobotę
  • Ślimak na zboczu
  • Trudno być bogiem
  • Miliard lat przed końcem świata
Wydawca udostępnił fragment jednej z powieści, Ślimaka na zboczu, w przekładzie Ireny Lewandowskiej. Miłej lektury!

Ś L I M A K   N A   Z B O C Z U

Gdzie leśna droga wije się przez uroczysko, nieubłagana czeka mnie i znana przyszłość. Daremnie wszczynać by z nią spór, mamić pieszczotą, otwarta jest jak mroczny bór na wskroś, szeroko.1 Borys Pasternak, Za povorotom Powoli, powoli pełznij ślimaku po zboczu Fudżi wciąż wyżej, aż na sam szczyt! Issa, syn chłopa
Źródło: Prószyński i S-ka

Rozdział I

Z tej wysokości las wyglądał jak puszysta, cętkowana piana, jak ogromna mokra gąbka wielkości wszechświata, jak zwierzę, które kiedyś zamarło w oczekiwaniu, potem usnęło, porosło szorstkim mchem. Jak bezkształtna maska zasłaniająca twarz, której nikt jeszcze nigdy nie widział. Pierec zrzucił sandały i usiadł, zwiesiwszy nogi w przepaść. Miał wrażenie, że natychmiast zwilgotniały mu pięty, jakby rzeczywiście zanurzył je w ciepłej liliowej mgle gęstniejącej w cieniu skały. Wyjął z kieszeni przygotowane kamyki, starannie ułożył je obok siebie, potem wybrał najmniejszy i ostrożnie wrzucił w to żywe i milczące, senne i obojętne, pochłaniające bezpowrotnie, i biała iskra zagasła i nic się nie wydarzyło – nie drgnęła ani jedna gałązka, nie otwarły się żadne oczy, aby spojrzeć na Piereca. Jeśli co półtorej minuty rzucać kamyczek i jeśli prawdą jest to, co opowiadała jednonoga kucharka, zwana Kazałunią, co przypuszczała madam Bardot, szefowa Grupy Pomocy Tubylczej Ludności, i jeśli nieprawdą jest to, o czym szeptem rozmawiali szofer Tuzik z Nieznajomym z Grupy Inżynieryjnej Infiltracji, i jeżeli ludzka intuicja ma jakąkolwiek wartość, i jeśli chociaż raz w życiu spełniają się oczekiwania, wówczas przy siódmym kamyku krzaki za plecami rozchylą się z trzaskiem łamanych gałązek i na polankę, na zdeptaną trawę posiwiałą od rosy wyjdzie goły do pasa dyrektor w szarych gabardynowych spodniach z liliowym lampasem, dyrektor błyszczący od potu, kosmaty, żółtoróżowy, i nie patrząc na nic, ani na las pod sobą, ani na niebo nad sobą, sapiąc, zacznie robić skłony, zanurzając w trawę palce, wywołując podmuchy wiatru szerokimi dłońmi za każdym razem, kiedy się wyprostuje, i wtedy potężna fałda na jego brzuchu wypłynie na spodnie, a powietrze nasycone nikotyną i dwutlenkiem węgla ze świstem i bulgotem wylatywać będzie z otwartych ust dyrektora. Krzaki za plecami rozchyliły się z trzaskiem łamanych gałązek. Pierec obejrzał się ostrożnie, ale to nie był dyrektor, był to znany mu Klaudiusz-Oktawian Domaroszczyner z Grupy Wykorzeniania. Powoli zbliżył się i przystanął dwa kroki za Pierecem, patrząc na niego z góry uważnymi, ciemnymi oczami. Coś wiedział albo coś podejrzewał, a było to coś ważnego i ta wiedza czy też podejrzenie unieruchomiło rysy jego wydłużonej twarzy, skamieniałej twarzy człowieka, który przyniósł tu na skraj urwiska dziwną i trwożną nowinę, jeszcze nikt na całym świecie nie słyszał tej nowiny, ale było już jasne, że wszystko zmieniło się diametralnie, że wszystko, co było do tej pory, nie ma już od tej chwili najmniejszego znaczenia i że każdy będzie musiał dać z siebie wszystko, na co go stać. – A czyje to buty? – zapytał Domaroszczyner i obejrzał się. – To nie buty – powiedział Pierec. – To sandały. – Czyżby? – Domaroszczyner uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni wielki notes. – Sandały? Bardzo dobrze. Ale czyje są te sandały? Zbliżył się do urwiska, ostrożnie spojrzał w dół i natychmiast się cofnął. – Człowiek siedzi na krawędzi urwiska – powiedział – a obok niego stoją sandały. Nieuchronnie powstaje pytanie – czyje są te sandały i gdzie jest ich właściciel? – To moje sandały – odpowiedział Pierec. – Pańskie? – Domaroszczyner z powątpiewaniem spojrzał na wielki notes. – To znaczy, że siedzi pan boso. Dlaczego? – Boso – dlatego że inaczej nie można – wyjaśnił Pierec. – Wczoraj wpadł mi tam prawy but, więc postanowiłem, że od tej pory będę siedział boso. – Pochylił się i spojrzał przez rozsunięte kolana. – O, tam właśnie leży. Zaraz rzucę w niego kamykiem. Domaroszczyner zwinnie złapał go za rękę i odebrał kamyk. – Rzeczywiście zwyczajny kamień – powiedział. – Ale na razie to niczego nie zmienia. Nie rozumiem, Pierec, dlaczego mnie pan oszukuje, przecież stąd nie można zobaczyć buta – nawet jeżeli on się istotnie tam znajduje, a czy się znajduje, to oddzielny problem, którym zajmiemy się nieco później – a ponieważ buta nie można zobaczyć, to znaczy, że nie może pan w niego trafić kamieniem, nawet gdyby dysponował pan odpowiednią umiejętnością trafiania i rzeczywiście chciał tego i tylko tego – mam na myśli trafienie kamieniem w but… Ale zaraz to wszystko wyjaśnimy… – Domaroszczyner podciągnął spodnie i przykucnął. – A więc wczoraj był pan tu również – powiedział. – Po co? Dlaczego już po raz drugi przyszedł pan na urwisko, na które pozostali pracownicy Zarządu, że nie wspomnę już o nieetatowych współpracownikach, przychodzą w najlepszym razie wyłącznie za potrzebą? Piereca aż skręciło. To po prostu chamstwo, pomyślał. Nie, to nie wyzwanie i nie nienawiść, nie należy do tego przywiązywać znaczenia. To z powodu chamstwa. Nie należy przywiązywać znaczenia do chamstwa, nikt nie przywiązuje znaczenia do chamstwa. Zapaskudzanie lasu jest chamstwem. Chamstwo zawsze musi coś zapaskudzać. – Pan zapewne lubi tu przesiadywać – przymilnie powiedział Domaroszczyner. – Zapewne bardzo pan lubi las. Lubi pan? Odpowiadać! – A pan? – zapytał Pierec. – Proszę się nie zapominać – z urazą odpowiedział Domaroszczyner i otworzył notes. – Wie pan świetnie, gdzie pracuję, a pracuję w Grupie Wykorzeniania, i dlatego pańskie pytanie, a właściwie kontrpytanie, jest całkowicie pozbawione sensu. Rozumie pan dobrze, że mój stosunek do lasu jest określony moimi służbowymi obowiązkami, natomiast co określa pański stosunek do lasu – jest dla mnie wysoce niejasne. To bardzo źle, Pierec, musi pan koniecznie poważnie nad tym pomyśleć, radzę dla pańskiego dobra, a nie dla mojego. Nie wolno być takim niezrozumiałym. Siedzi nad urwiskiem, boso, rzuca kamienie… Powstaje pytanie – dlaczego? Na pańskim miejscu szczerze bym powiedział wszystko. I wszystko ustawiłbym na właściwych miejscach. Skąd pan wie, może istnieją okoliczności łagodzące, i może się nawet okazać, że nic panu nie grozi. No, Pierec? – Nie – odpowiedział Pierec. – To znaczy tak, oczywiście. – Sam pan widzi: od razu znika jasność i wszystko staje się zagmatwane. Czyja ręka? – pytamy. Gdzie rzuca? Albo – komu właściwie? Albo być może – w kogo? I po co? I jak to się dzieje, że może pan siedzieć na skraju urwiska? Potrafi to pan sam z siebie czy też dopiero po specjalnym treningu? Ja, na przykład, nie mogę siedzieć na skraju urwiska. I aż boję się pomyśleć, w jakim celu miałbym to trenować. Kręci mi się w głowie. I to jest naturalne. Człowiek w ogóle nie ma po co siedzieć na skraju urwiska. A w szczególności wtedy, kiedy nie ma przepustki do lasu. Proszę pokazać swoją przepustkę, Pierec.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj