– W przyszłym tygodniu już mnie tu nie będzie. Skończyła mi się wiza i wyjeżdżam. Jutro. – No, to się jakoś załatwi. Pójdę do dyrektora, dyrektor sam jest członkiem klubu i na pewno zrozumie. Może pan uważać, że pański pobyt przedłuża się o tydzień. – Nie trzeba! – powiedział Pierec. – Nie trzeba! – Trzeba! – powiedział Prokonsul, patrząc mu w oczy. – Pan świetnie wie, Pierec – trzeba! Przyłożył dwa palce do skroni i oddalił się, machając teczką. – Zupełnie jak pajęczyna – powiedział Pierec. – Co to ja dla nich – mucha? Menedżer nie chce, żebym wyjeżdżał, Alewtina również, a teraz jeszcze i ten… – Ja też nie chcę, żebyś wyjeżdżał – powiedział Kim. – Ale ja dłużej nie mogę tu siedzieć! – Siedemset osiemdziesiąt siedem razy czterysta trzydzieści dwa… Wyjadę tak czy inaczej – myślał Pierec, naciskając klawisze. Wyjadę. Możecie sobie nie chcieć, a ja wyjadę. Nie będę z wami grać w ping-ponga, nie będę grać w szachy, nie będę z wami spać ani pić herbaty z konfiturami, nie chcę dłużej śpiewać wam piosenek, liczyć na „Mercedesie”, rozstrzygać waszych sporów, a teraz jeszcze wygłaszać odczyty, których tak czy inaczej nie zrozumiecie. I myśleć zamiast was też nie będę, myślcie sobie sami, a ja wyjadę. Wyjadę. Wyjadę. I tak nigdy nie zrozumiecie, że myślenie to nie rozrywka, tylko obowiązek… Za oknem, za niedokończonym murem ciężko uderzała baba, młoty pneumatyczne, grzechotały spadające cegły, a na murze jeden przy drugim siedzieli czterej robotnicy i palili papierosy. Później pod samym oknem zaterkotał motocykl. – Ktoś z lasu – powiedział Kim. – Prędzej, pomnóż mi szesnaście przez szesnaście. Szarpnięto drzwi i do pokoju wpadł mężczyzna. Był w kombinezonie, odpięty kapiszon majtał mu się na piersi na kablu radiotelefonu. Od butów do pasa kombinezon był naszpikowany bladoróżowymi strzałkami młodych pędów, a prawą nogę mężczyzny oplątywała nieskończenie długa liana, której reszta wiła się teraz na podłodze. Drgała jeszcze i Pierecowi wydało się, że jest to macka lasu, że zaraz spręży się i wyciągnie człowieka z powrotem – przez korytarze Zarządu, na dół po schodach, wzdłuż muru, obok stołówki i warsztatów, znów na dół ulicą pełną kurzu, przez park, obok posągów i pawilonów do wjazdu na serpentynę w stronę bramy, ale nie przez bramę, tylko obok, na urwisko, w dół… Mężczyzna był w motocyklowych okularach, twarz miał gęsto przypudrowaną kurzem i Pierec nie od razu uświadomił sobie, że to Stojan Stojanow ze stacji biologicznej. W ręku trzymał wielką papierową torbę. Zrobił kilka kroków po kafelkach podłogi, po mozaice wyobrażającej kobietę pod prysznicem, i zatrzymał się przed Kimem, chowając torbę za plecami i dziwacznie kręcąc głową, jakby go swędziała szyja. – Kim – powiedział – To ja. Kim nie odpowiadał. Słychać było, jak stalówka rwie i drapie papier. – Kim – nieśmiało powiedział Stojan. – Błagam cię. – Idź do diabła – powiedział Kim. – Maniak. – Ostatni raz – powiedział Stojan. – Najostatniejszy. Znowu dziwnie pokręcił głową i Pierec zobaczył na jego chudej, ogolonej szyi, w samym dołku pod potylicą króciutki różowawy kiełek, cienki, ostry, już skręcony w spiralę, drżący jakby z łapczywości. – Tylko przekaż i powiedz, że to od Stojana, i nic więcej. Jeśli zechce iść z tobą do kina, zełżyj, że masz wieczorem pilną pracę. Jeśli cię poczęstuje herbatą, powiedz, że dopiero co piłeś. I wina też nie pij, jeśli ci zaproponuje. No? Kim! Ostatni, najostatniejszy raz! – A ty czego się wiercisz? – zapytał Kim ze złością. – A no, odwróć się! – Znowu złapałem? – zapytał Stojan, odwracając się. – To nieważne. Tylko przekaż, wszystko inne jest nieważne. Kim, przechylony przez biurko, coś tam robił z jego szyją, coś tam wygniatał, masował, rozstawiając łokcie, mrucząc przekleństwa z wyrazem obrzydzenia. Stojan cierpliwie przestępował z nogi na nogę, z pochyloną głową i wyciągniętą szyją. – Witaj, Pierec – mówił. – Dawno cię nie widziałem. No i jak ci tu jest? A ja znowu przywiozłem, cóż począć… Najostatniejszy raz. – Rozwinął torbę i pokazał Pierecowi bukiet jadowicie zielonych leśnych kwiatów. – A jak pachną! Jak pachną! – Nie kręć się! – osadził go Kim. – Stój spokojnie. Maniak, ciamajda! – Maniak! – z entuzjazmem zgadzał się Stojan. – Ciamajda. Ale! Najostatniejszy raz! Różowe pędy na jego kombinezonie już przywiędły, zmarszczyły się i spadły na podłogę, na ceglaną twarz kobiety pod prysznicem. – Skończone – powiedział Kim. – Wynoś się. Odszedł od Stojana i wrzucił do wiadra na śmiecie to półżywe, krwawe i drgające. – Wynoszę się – powiedział Stojan. – Wynoszę się natychmiast. Bo wiesz, Rita znowu dziwaczy i jakoś teraz boję się wyjeżdżać. Przyjechałbyś do nas, Pierec, porozmawiałbyś z nimi czy jak… – Jeszcze czego! – powiedział Kim. – Pierec nie ma tam nic do roboty. – Jak to nic? – krzyknął Stojan. – Quentin po prostu marnieje w oczach! Ty tylko posłuchaj – tydzień temu Rita uciekła – no trudno, co robić… A tej nocy wróciła, cała mokra, biała, lodowata. Strażnik spróbował złapać ją gołymi rękami – coś z nim takiego zrobiła, że do tej pory leży bez zmysłów. A całe poletko doświadczalne zarosło trawą. – No? – A Quentin płakał przez całe rano… – To wszystko już wiem – przerwał mu Kim. – Nie rozumiem, co ma do tego Pierec. – Jak to? No, co ty mówisz? A kto, jeśli nie Pierec? Przecież chyba nie ja, prawda? I nie ty… Przecież nie wezwiemy Domaroszczynera, Klaudiusza-Oktawiana! – Dosyć! – powiedział Kim, uderzając dłonią w biurko. – Wynoś się do roboty i żebym cię tu nie widział w godzinach pracy. Nie złość mnie. – Już mnie nie ma – powiedział spiesznie Stojan. – Już. Odchodzę. A ty przekażesz? Położył bukiet na biurku i wybiegł, wołając od drzwi: – A kloaka znowu ruszyła… Kim wziął miotłę i wszystko, co się osypało, zmiótł do kąta. – Oszalały głupek – powiedział. – I ta cała Rita… Teraz wszystko trzeba przeliczać od nowa. Żeby ich pokręciło z tą miłością… Pod oknem znowu irytująco zatrzeszczał motocykl i znowu wszystko ucichło, tylko baba ciężko uderzała za murem. – Słuchaj – zapytał Kim – a po co byłeś rano nad urwiskiem? – Miałem nadzieję, że zobaczę dyrektora. Powiedziano mi, że czasem dyrektor robi tam poranną gimnastykę. Chciałem go poprosić, żeby mnie odesłał, ale on nie przyszedł. Wiesz co, Kim, mam wrażenie, że wszyscy tu kłamią. Czasem wydaje mi się, że nawet ty kłamiesz. – Dyrektor – z zadumą powiedział Kim. – A wiesz, że to jest myśl. Brawo. Śmiałe zagranie… – Tak czy inaczej, jutro wyjadę – powiedział Pierec. – Tuzik mnie odwiezie, obiecał mi. Jutro już mnie tu nie będzie, żebyś wiedział. – Nie spodziewałem się, nie spodziewałem – mówił dalej Kim, nie słuchając. – Bardzo śmiałe zagranie… A może rzeczywiście posłać cię tam, żebyś zbadał co i jak?
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj