La última noche en Tremore Beach ukazała się w zeszłym tygodniu nakładem wydawnictwa Czarna Owca. Książka Mikela Santiago ukazała się w miękkiej oprawie i kosztuje 34,99 zł za 392 strony. Tytuł został równolegle wydany w formie ebooka (29,99 zł). Oto okładka i nota powieści Santiago. Poniżej znajdziecie też pierwszy rozdział tej książki.
Źródło: Czarna Owca
Kompozytor Peter Harper bardzo przeżywa rozwód. W poszukiwaniu wyjścia z życiowego impasu wynajmuje dom na odludnej plaży w Irlandii i w samotności próbuje odzyskać siły twórcze i kontrolę nad własnym życiem. Niespodziewanie zostaje rażony piorunem. W głowie Petera pojawiają się niepokojące myśli, ich bohaterami są najbliższe mu osoby: dzieci, przyjaciele, a także niezwykła kobieta, Judie, która osiedliła się w sąsiedniej wsi – jedynym skupisku ludzkim na przestrzeni wielu mil – szukając azylu po życiowych perturbacjach. Makabryczne wizje stają się jeszcze bardziej niepokojące, kiedy Peter odkrywa, że zarówno przyjazne małżeństwo Leo i Marie, jak i Judie mają swoje tajemnice…

Rozdział 1

Sztorm, który przez jakiegoś miłośnika tematyki biblijnej zatrudnionego przez służby meteorologiczne został nazwany Lucyferem, zagrażał nam już od dobrych kilku dni. Miał być czymś nadzwyczajnym nawet jak na hrabstwo Donegal, a więc można się było spodziewać, że spadnie sporo deszczu i ulegnie zerwaniu niejeden przewód elektryczny. Facet z Radio Coast ostrzegał nas co godzinę: „Napełnijcie zbiorniki paliwem! Jak tam wasze zapasy mrożonek? Czy kupiliście fasolkę w sosie pomidorowym? Ile puszek? Nie zapomnijcie o świecach i zapałkach! Tym, którzy mieszkają na wybrzeżu, przypominamy: przywiążcie dobrze swoje łodzie. A jeśli możecie, przed nocą wyciągnijcie żaglówki na brzeg”. Nie dalej jak dziś rano zapowiedziano wiatr o szybkości pięćdziesięciu pięciu węzłów i zalecono mieszkańcom, żeby nie ruszali się z domu w godzinach wieczornych. Ostrzegano także przed silnymi opadami i powodziami w głębi kraju. Tu, na wybrzeżu, we wszystkich domach szykowano się do przetrwania upiornej nocy. Z samego rana wybrałem się do Clenhburran, żeby załatwić kilka spraw i zrobić zakupy. Wieś Clenhburran jest jedynym skupiskiem ludzkim na przestrzeni wielu mil, czyli czymś bardzo ważnym dla człowieka, którego ze światem zewnętrznym łączy tylko kręta, wąska droga wiodąca przez klify i torfowiska. Pierwszym punktem na mojej liście było oddanie kosiarki do naprawy. W tym celu udałem się do składu Johna Durrana. – Zabezpieczył pan już okna, panie Harper? – Właściciel zadał mi to pytanie, ledwo wszedłem do środka. – Mieszka pan w Tremore Beach, nieprawdaż? No, tam naprawdę solidnie będzie wiało dziś w nocy. John Durran był jednym z tych, dla których sztorm oznaczał złote żniwa. Przy jednej z bocznych ścian budynku, tuż obok drzwi, zgromadził wysoki na ponad dwa metry stos płyt wiórowych. Z okapu, ponad stosem, zwisał fosforyzujący napis wzywający do czynu klientów składu: „Chrońcie swoje okna!”. Nie brakowało tu również specjalnych ofert generatorów na ropę, świec, piecyków na propan-butan i najrozmaitszych przedmiotów potrzebnych do przetrwania. Turyści i weekendowi rezydenci napełniali po brzegi bagażniki swoich samochodów, a Durran zacierał ręce. Niestety, klientela nie była tak liczna, jak by sobie życzył, gdyż do oficjalnego otwarcia sezonu brakowało jeszcze prawie miesiąca. Odpowiedziałem, że jestem przygotowany, choć w rzeczywistości wcale tak nie było. Niczym nie zabezpieczyłem okien w swoim domu na plaży. Leo Kogan, jedyny sąsiad zamieszkujący w pobliżu, też tego nie zrobił, a ponadto odradzał mi to usilnie. Twierdził, że nie ma się czym przejmować. Do tej pory zawsze ufałem jego doświadczeniu rezydenta weterana, przyznaję jednak, że nastrój zagrożenia, którym oddychało się w składzie Durrana, oraz widok domów z oknami pozabijanymi szczelnie deskami, którym mogłem się przyjrzeć w drodze do wsi, sprawiły, że zaczęło mnie ogarniać lekkie zdenerwowanie. Popchnąłem kosiarkę do warsztatu przylegającego do składu i wyjaśniłem mechanikowi, Brendanowi, że wczoraj znowu ją popsułem – po raz drugi w ciągu dwóch miesięcy – najeżdżając na tę samą betonową płytę przykrywającą szambo, która kryła się w gąszczu mojego trawnika. – Taka piękna Outils Wolf, prawie nowa! Nieźle dostała, proszę pana. Jeśli pan chce, możemy przykryć tę betonową płytę żeliwną pokrywą albo czymś. Wyjaśniłem, że agencja wynajmu nieruchomości zobowiązała się zająć tą sprawą – miałem przy tym nadzieję, że zrobią to jeszcze w tym tysiącleciu – i spytałem, na kiedy zreperuje moją kosiarkę. – Trzeba wymienić nóż i przejrzeć silnik – wyjaśnił Brendan. – Za dwa–trzy dni będzie do odbioru. Umówiłem się na odbiór i poszedłem w kierunku portu. Idąc Main Street, przyglądałem się, jak rybacy zabezpieczają kutry. Chester, staruszek z kiosku z gazetami i papierosami, też uznał za stosowne wspomnieć, że najbliższej nocy szykuje się „coś naprawdę wielkiego”. – Zauważył pan, że nie ma mew? – spytał, wkładając do torby moje zakupy: „Irish Timesa”, karton papierosów Marlboro i najnowszy kryminał. – Taki piękny dzień, i ani jedna z nich nie lata. Zwykle się tu kręcą w poszukiwaniu pożywienia. One to przeczuwają, wie pan? Wszystkie poleciały w głąb lądu i najprawdopodobniej właśnie srają na dachy w Barranoe lub w Port Laurel. Jakby się kto pytał, to według mnie coś poważnego się szykuje. Od 1951 roku nie widziałem takiego dnia przed sztormem, a tamtej nocy wiatr porywał w powietrze owce i traktory. Szyld kiosku, ten, który pan tu widzi, oderwał się i odleciał. Mój kuzyn Barry znalazł go potem na szosie do Dungloe, wiele mil stąd. Ponownie przypomniałem sobie, co mówił mój sąsiad Leo. Powtarzał, żebym się nie przejmował, i twierdził, że w najgorszym razie wiatr nawieje nam do domów trochę piasku lub oderwie kilka gontów. Niczego bardziej spektakularnego nie należało się spodziewać. Chyba wiedział, co mówi, w końcu mieszka na plaży już od trzech lat. Zresztą zapowiedź sztormu nie spowodowała zmian w jego planach na najbliższą noc. Proszona kolacja figurowała w jego kalendarzu już od ponad dwóch tygodni i wczoraj zadzwonił do mnie, żeby potwierdzić zaproszenie. – Czy myślisz, że to rozsądne wyjeżdżać z domu tej nocy, na którą zapowiadają prawdziwą apokalipsę na wybrzeżu? – spytałem. – To tylko dwie mile, Peter! – odpowiedział z właściwym sobie optymizmem. – Co takiego może ci się stać na przestrzeni dwóch mil? Kiedy obudziłem się z popołudniowej drzemki, była już niemal szósta i burzowy front rozciągał się na wieczornym niebie jak ogromny, kosmaty dywan. Oparty o zagłówek kanapy w salonie obserwowałem przez wielkie tarasowe okna horyzont, znad którego nadciągała tytaniczna formacja chmur, wysoka jak wieża i szeroka jak wzrokiem sięgnąć. Nieubłagane siły powietrznego wroga szykowały się do walki z ziemią. W czarnym wnętrzu wału chmur coś błyskało, jak zapowiedź zawziętej bitwy. Wstałem, zrzucając na podłogę kryminał, którego pierwszych pięćdziesiąt stron uśpiło mnie skutecznie po obiedzie. Upadł na wełniany dywan o azteckich motywach, ozdabiający środek obszernego salonu. Podniosłem gitarę, też leżącą na podłodze, i umieściłem ją pod poduchami kanapy. Podszedłem do wielkiego okna tarasowego, odsunąłem przesuwne drzwi i wyszedłem na zewnątrz. Powitał mnie wściekły powiew wiatru, przyginający do ziemi źdźbła trawy. Potrząsał roślinami z ogródka jak dziecko grzechotką. Ogrodzenie – płot z pomalowanych na biało sztachet – dzielnie znosiło potężne ataki wichury. Poniżej, na plaży, wiatr unosił w powietrze chmury piasku i rzucał nimi o stromy brzeg. W moją twarz wbiły się dziesiątki kłujących drobinek. Te oznaki zbliżającej się potwornej burzy sprawiły, że poczułem się jak mizerna mróweczka, którą za chwilę zdepcze stopa giganta. Wspomniałem deski i płyty Johna Durrana i pożałowałem, że nie zaopatrzyłem się w solidną ilość materiałów zabezpieczających. A niech to diabli, Pete! Dlaczego byłeś taki bezmyślny? To, co nadchodziło, wyglądało jak potwór, mający zamiar połknąć całe wybrzeże. Wróciłem do środka i zasunąłem drzwi. Zamek nigdy nie działał zbyt dobrze, ale szarpnąłem solidnie i wreszcie udało mi się je szczelnie zamknąć. Jak to mówił Leo? „Spokojnie, panie Harper, to nie koniec świata”. Wszedłem na piętro i sprawdziłem wszystkie okna, jedno po drugim. Na górze znajdowała się duża sypialnia oraz drugi pokój wyposażony w dwa łóżka (oczekujący na pierwszych gości: moje dzieci, które miały przyjechać z wizytą za kilka tygodni), i łazienka. Na niewielkim stryszku zgromadzone były pokryte kurzem skrzynie i stare walizki. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wdrapałem się tam, aby sprawdzić, czy świetlik w dachu jest dobrze zamknięty. Przy okazji zaopatrzyłem się w świece, które porozmieszczałem tu i ówdzie, na wypadek gdyby w nocy wysiadł prąd. Wyciągnąłem kable z gniazdek i wróciłem na parter. W kuchni było tylko jedno podwójne okno, z widokiem na morze. Wydawało się niezwykle solidne. Przez kuchenne drzwi wyszedłem do tylnego ogródka. Zebrałem kilka drewnianych foteli, złożyłem je i umieściłem w szopce, gdzie znajdowały się narzędzia i drewno na opał, zakupione przez któregoś z poprzednich lokatorów domu. Była tam nawet niewielka siekiera, którą posłużyłem się kiedyś, żeby narąbać trochę szczap do kominka. Przez chwilę fantazjowałem o tym, żeby zakasać rękawy i sporządzić własnoręcznie jakieś zabezpieczenia, ale natychmiast przywołałem się do porządku. Najprawdopodobniej udałoby mi się tylko odrąbać sobie palec albo zdarzyłoby się coś jeszcze gorszego. A w tym miejscu, gdzie nikt nie usłyszałby moich krzyków, pozostałoby mi jedynie umrzeć w samotności z wykrwawienia. Zamknąłem szopkę i wróciłem do domu. Okna salonu drżały poruszane wściekłymi porywami wiatru. Czyżby miały mu ulec? Lepiej było nie ryzykować. W szafie w przedsionku znalazłem wielki kawał plastikowej folii. Podczas przeprowadzki posłużyła do owinięcia mojego fortepianu Steinway & Sons i pomyślałem, że ponownie może się przydać, na wypadek gdyby szyby uległy stłuczeniu, a deszcz lał się do środka. Po przykryciu instrumentu (bagatelka, dwa metry długości i niemal trzysta pięćdziesiąt kilo wagi) odblokowałem kółka i odepchnąłem fortepian od okien. Pozostawił po sobie pustą przestrzeń otoczoną zwałami nut, zeszytów, partytur, pudełek z długopisami oraz masą zmiętych kartek papieru nutowego. Zgasiłem i zamknąłem mój MacBook Pro i umieściłem go na samym szczycie regału oddalonego od okna. To samo zrobiłem z pianinem elektrycznym, którego używałem do nagrywania. Salon został przygotowany na przyjęcie szatańskiej matki wszystkich nawałnic. O szyby zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu, a w dali od czasu do czasu słychać było odgłosy gromu, lecz nie widziałem jeszcze żadnej błyskawicy. Wtem zadzwonił telefon. Podbiegłem i odebrałem. Usłyszałem głos Leo. – Dobry wieczór, Harper. Już czas. Kiedy się pojawisz? Przez te wszystkie przygotowania niemal zapomniałem o zaproszeniu do Koganów. – Przepraszam cię, Leo. Jakoś czas mi zleciał – powiedziałem, podchodząc z telefonem do okna. – Słuchaj, czy nadal uważasz, że nie będą mi potrzebne deski do zabicia okien? Usłyszałem jego śmiech, co niezupełnie mnie uspokoiło. – Przestraszył cię ten Durran, co? Bóg z nim, Pete. Słuchaj, jeśli nie będzie gradu meteorytów, nie ma szans, żeby cokolwiek zbiło twoje okna tej nocy. Ale pospiesz się i przyjedź, zanim ta gigantyczna chmura nadciągnie nad wybrzeże. Niesie ze sobą sporo piorunów. Obiecałem, że pojawię się za kwadrans. Odłożyłem słuchawkę i zadrwiłem sam z siebie: – Ty tchórzu! Zachciało ci się domu na plaży, a teraz co? Mieszczuchu cholerny! Wszedłem na górę i wziąłem gorący prysznic, żeby się odprężyć. Drzemka, którą sobie uciąłem po powrocie z wioski, była dość długa. Poprzedniej nocy nie mogłem oka zmrużyć, wszystko przez ten wieczorny telefon od Pata Dunbara, mojego agenta. Flaki nadal mi się przewracały, gdy o tym myślałem. Pat, pięćdziesięciosześcioletni grubas zagrożony zawałem, rozwiedziony i ponownie żonaty ze smukłą, młodziutką Rosjanką, mieszkał czasowo w Londynie, choć zazwyczaj spędzał całe miesiące w swojej wspaniałej willi nad Morzem Śródziemnym. Palił mniej niż w przeszłości, ale pił tyle, co zawsze. Łączyła mnie z nim relacja niemal synowska, lecz byłem (to znaczy, kiedyś byłem) syneczkiem, który dostarczał mu dwudziestoprocentowej prowizji. – Spotkałem Alexandra Wellsa na gali BAFTA – stwierdził natychmiast po rzuceniu retorycznego pytania: „Jak tam na bezludnej wyspie?”. – Mówiliśmy o tobie. Chciał się dowiedzieć, co u ciebie słychać. Czy jesteś wolny. Nagrywają nowy serial o piracie Drake’u. To znaczy, dla innych to jest pirat. W Wielkiej Brytanii jest uważany za bohatera lub coś w tym stylu. To rzecz o okrętach i bitwach morskich. – Wiem, kim był Francis Drake – odparłem z pewnym napięciem w głosie. Wiedziałem już, dokąd zmierza Pat. – Świetnie. Darujmy sobie kontekst historyczny. Powiedz lepiej, kiedy zaczynamy? Szukają kompozytora. Będziesz potrzebny za miesiąc. Powiedziałem, że z tobą pogadam. Możesz się z nim spotkać w Londynie. Powiedzmy… w przyszłym tygodniu? Myślę, że nic się nie dało na to poradzić. Pat był moim agentem, a nie moją matką. – A co, sądziłeś, że dzwonię tylko po to, żeby zapytać o twoje samopoczucie? – Pat, wiesz, jak jest – powiedziałem. – Mam zobowiązania. Co najmniej do końca września będę zajęty. Chcę doprowadzić sprawę do końca. Nastąpiła krótka przerwa. Znałem Pata Dunbara od lat i mogłem się założyć, że powtarzał niemo moje słowa, wykrzywiając twarz w idiotycznym grymasie. – Nie proszę cię, żebyś wszystko rzucił, Pete – powtórzył, usiłując złagodzić ton głosu. – Szanuję twoje decyzje. Zawsze je szanowałem, czyż nie? Proszę cię jedynie, żebyś nie tracił kontaktu z rzeczywistością. Żebyś opuścił swoją buddyjską samotnię na parę dni, włożył garnitur i wypił kawę z Wellsem i jego producentem. Żeby mogli opowiedzieć ci o swoich zamiarach. Znam cię, zapiszesz im przewodni temat na serwetce po pięciu minutach konwersacji. I co ty na to? Oto Pat Dunbar, pomyślałem, geniusz taniego psychologizowania podczas daremnej próby zastosowania technik motywacyjnych. – Muszę realizować swoje plany, Pat. Spotkanie z Alexem Wellsem byłoby podjęciem zobowiązania. Wypadniemy niedobrze, ty i ja, jeśli stawię się niezupełnie przekonany co do tego spotkania. Dobrze o tym wiesz. Tam trzeba wykazać entuzjazm, a ja zajmuję się już innym projektem. – Czyżby? – odparł. – Jesteś tego pewien? – O co ci chodzi? – powiedziałem z pewną urazą. – Wiem, nie musisz mi mówić – Pat był rozgoryczony.– Twoja eksperymentalna płyta. To o niej opowiadam całemu światu przez ostatni rok. „Pete musi mieć trochę czasu dla siebie, trata tata…”. Jedenaście miesięcy, chłopcze, to nie w kij dmuchał. Czy wiesz, co się działo przez ten czas? Musiałem odrzucić… – Dobrze, Pat. Już wielokrotnie mi to wyliczałeś: dwa sześciocyfrowe projekty gier komputerowych, film i teraz, jak doliczyć Drake’a, to będą już trzy seriale. – Pozwól, że powiem ci coś, czego nie chcesz słuchać. Ludzie zaczynają o tobie zapominać. Wytworzyłeś wokół siebie atmosferę kogoś dziwnego, nieprzewidywalnego, a to jest jak zaraza. To najgorsza reputacja, jaką można mieć. Nawet blask twoich nagród BAFTA, twoich Złotych Globów i tej nominacji do Oskara nie wystarczy. Nie jesteś żadnym Elfmanem, Williamsem ani Zimmerem, pamiętaj o tym! Słuchaj mnie, Pete. Przykro mi, że muszę być brutalny, ale uznałem, że ktoś musi ci to powiedzieć. Nie możesz sobie jeszcze pozwolić na ekstrawagancje. No tak, zbierało mi się już od dłuższego czasu, a teraz się wylało. W końcu ktoś wytargał mnie za uszy. Nadużyłem cierpliwości samego wielkiego Pata Dunbara. Kiedy skończył perorę, zamilkł na chwilę. Obydwaj musieliśmy zaczerpnąć tchu. – Posłuchaj, Pete… Obaj wiemy, że przeszedłeś przez ciężki okres. W porządku. Ja też jestem po rozwodzie. Wiem, jakie to gówno. Clem cię dobiła i obraziłeś się na cały świat. Ale musisz się zebrać do kupy. – Właśnie to mam zamiar zrobić – powiedziałem. – Kryjąc się przed światem? – Nie kryję się. Potrzebowałem spokoju. Oddalenia od wszystkiego. (Od ciebie też, dodałem w myślach). Zresztą ostatnio mi nie szło. Dobrze wiesz, że robiłem gówniane rzeczy. – W żadnym wypadku. To rozwód cię dobił. To jak mieć wypadek przy pracy. Ale wiesz, że ci faceci od filmu zawsze się spieszą i nie mogą na nikogo czekać. Robiłem, co mogłem. Walczyłem, ale mi się nie udało. Nawiązał do klęski, która stała się jedną z przyczyn mojego wygnania. Do filmu, którego nie udało mi się dokończyć. Dla kanału FOX. Ich adwokaci zadali pałką kolejny cios w głowę Petera Harpera, jeszcze jeden cios dla moich finansów po rozwodzie z Clem. – Słuchaj, Pat – postanowiłem przejąć inicjatywę. – Wiem, że jesteś moim przyjacielem. Wiem, że mówisz to wszystko w dobrych zamiarach, ale nie chcę teraz wracać. Zauważyłem, że jestem o krok od przemiany. Od zrobienia kroku w przód. Ta sprawa z Clem, cały ten koszmar, w jakiś sposób mi w tym pomoże. Ale potrzebuję czasu… Pat leży teraz z pewnością na kanapie, odrzuca głowę do tyłu i patrzy w sufit. Próbowałem, zrobiłem, co mogłem, myśli sobie. – Zgoda, Harper. Nie będę nalegał. Powiem Wellsowi, że nie. Zawsze polegałem na twoim instynkcie. Masz dobry instynkt. Pracuj nad albumem, dochodź do siebie i powiadom mnie, kiedy będziesz gotowy do pracy, dobrze? Zakończyłem połączenie. „Dochodź do siebie”, rozbrzmiewało mi w głowie. A przecież miał rację. Kogo mogłem oszukać? Nie miałem odwagi spotkać się z Alexandrem Wellsem, bo czułem się niepewny siebie. Pat o tym wiedział, ci z FOX wiedzieli, BBC wiedziało. Cały ten światek o tym wiedział. Prawy sierpowy prosto w szczękę wystarczył, żeby Peter Harper padł na deski. Komponowałem coś, odsłuchiwałem i wyrzucałem do śmieci. W gruncie rzeczy powinienem być wdzięczny Patowi, że nadal chce mieć ze mną do czynienia. Ryzykował swoją reputację. Kilka miesięcy temu na jednym z blogów poświęconych życiu celebrytów pojawiła się notka o mnie: „Przez pół roku zwodził wytwórnię FOX, zainkasowawszy sowitą zaliczkę, po czym, jak mówią, udało mu się jedynie wyprodukować coś w rodzaju dzikich rytmów przerywanych zawodzeniem skrzypiec. Podobno rozwód mu nie posłużył. Powiedziałabym, że zwalił go z nóg”. W ciągu ostatnich trzech miesięcy moje życie twórcze było pasmem frustrującej agonii prób i błędów. Spiralą depresyjno-maniakalną, w której nocą wydawało mi się, że już, już uchwyciłem coś wspaniałego, melodię, która stanie się punktem zwrotnym w pustce twórczej, a rano słuchałem tego, co napisałem, i żołądek mi się przewracał (w sensie przenośnym, z wyjątkiem paru razy, kiedy naprawdę zwymiotowałem). Zrywałem się od fortepianu, zdesperowany, i musiałem wychodzić z domu, żeby nie zwariować. Świrowałem, chlałem i błądziłem po skałach na Tremore Beach, poszukując krabów i marząc, dziecinnie i na próżno, aby jakaś niespodziewana fala zakończyła moje cierpienia. Lub też wspinałem się po klifach do ruin klasztoru Monaghan, gdzie zwykłem rozmawiać z Bogiem i domagać się, ku swemu wielkiemu wstydowi, żeby raczył mi pomóc. Najczęściej jednak wychodziłem po prostu do ogrodu i zajmowałem się koszeniem trawy, co zamieniło się w najwymyślniejszą rozrywkę w moim smutnym i samotnym żywocie. Dzięki temu miałem wspaniały trawnik, godny pałacu Buckingham. Wyszedłem spod prysznica, ogoliłem się, włożyłem czystą koszulę i marynarkę. Od czasu do czasu dobrze było odrzucić mundurek złożony z dżinsów i T-shirta. Złapałem butelkę chilijskiego wina, którą zakupiłem tego ranka w sklepie u Andy’ego, pogasiłem światła i skierowałem się do wyjścia. Klucze wisiały przy drzwiach. Włożyłem je do kieszeni spodni, położyłem rękę na gałce i poczułem, jak chłód nocy wnika w moje ciało przez zimny metal, który drżał pod palcami, bo w drzwi uderzały porywy wichury. I wtedy właśnie to się stało. To, co tylekroć miałem później sobie przypominać. Usłyszałem głos, który powiedział: – Nie wychodź z domu. Głos pozbawiony twarzy. Jakby głos ducha, mówiący prosto do moich uszu. Szept jak powiew wiatru. Coś, co mówiło w moim wnętrzu: – Nie otwieraj tych drzwi. Nie tej nocy… – Moja ręka pozostała na gałce drzwi. Moje zlodowaciałe stopy niemal przylepiły się do kafli podłogi. Rzuciłem wzrokiem za siebie ku pogrążonemu w ciemnościach salonowi. W oddali, nad oceanem, przez niebo przemknęła błyskawica i na mgnienie oka rozświetliła ciemności. Oczywiście nie było nikogo. Głos nie należał do żadnego ducha. To był mój głos. Głos, który rozbrzmiewał w mojej głowie. Czyżby to znowu to, o czym myślę? To ten głos? Znowu? W ciągu całego życia, aż do tej chwili, zdarzyło mi się usłyszeć ten głos zaledwie raz. Wyraźny głos, niosący jasne przesłanie… Niech to diabli. Wówczas przemawiał przeze mnie strach, mówiłem sam do siebie w myślach. Teraz też tak jest. Nie bądź dziecinny, Peterze Harperze. Te rzeczy nie istnieją. Ale czyż nie miałem wtedy racji? – Nie bądź dzieckiem, Pete – powiedziałem na głos sam do siebie, samotny w pustym domu. Zgasiłem światło, wyszedłem z domu i z hukiem zatrzasnąłem za sobą drzwi, jakby chcąc przepłoszyć straszące mnie widmo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj