Cytowany fragment pochodzi z książki Uczta Lodu i Ognia, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Jego autorem jest Geoarge R.R. Martin.
Wstęp
Przysuńcie się bliżej. Jeszcze odrobinę. Muszę wyznać coś wstydliwego i nie chciałbym, żeby wszyscy mnie słyszeli. Jeszcze kawałeczek... o, tak. Nachylcie się, to wyszepczę Wam do ucha smutną prawdę.
Nie potrafię gotować.
Oto mój kłopotliwy sekrecik: wszystkie zdania, akapity i strony poświęcone jedzeniu w pisanych przez lata książkach i opowieściach, wszystkie ukochane drobiazgowe opisy dań zarówno pospolitych, jak i egzotycznych, wszystkie te fikcyjne uczty, od których ciekła Wam ślinka... Nigdy nie ugotowałem żadnej z tych potraw. Tworzyłem je wyłącznie ze słów — z tłustych, mięsistych rzeczowników i chrupiących czasowników, polanych sosem z przymiotników i przysłówków. Słowa — składnik, z którego zrobione są marzenia; nawet te najsmaczniejsze wolne są od tłuszczu i kalorii, nie mają też wartości odżywczych.
W pisaniu jestem dobry. W gotowaniu — nie bardzo.
No dobra: potrafię przyrządzić śniadanie, o ile pod tym pojęciem kryje się grubo krojony bekon i jajecznica zabełtana z cebulą, serem i włoskimi przyprawami. Jeżeli mam jednak ochotę na naleśniki, jajka po benedyktyńsku albo (najlepiej) śniadaniowe burrito duszone z zielonym chili, wychodzę z domu do swojej ulubionej jadłodajni (Tecolote w Santa Fe w stanie Nowy Meksyk, jeśli to kogoś interesuje). Jak wszyscy dziarscy obywatele Stanów Zjednoczonych płci męskiej, każdego lata wrzucam na grilla stos brykietów, polewam podpałką i na powstałym żarze przypalam steki, hot-dogi i hamburgery. Pod dachem... cóż, potrafię ugotować kolbę kukurydzy, zrobić warzywa na parze i (jeśli naprawdę muszę) przyrządzić obłędny klops faszerowany serem. Na tym jednak koniec. Ów klops to szczyt moich dokonań kulinarnych. Kiedy moja żona smaży stek, z wierzchu jest czarniuteńki, a w środku czerwony. Kiedy robię to ja, cały kawałek mięsa przybiera jednolity odcień niezdrowej szarości.
Na szczęście w jedzeniu jestem dużo lepszy niż w gotowaniu (o czym, niestety, dobitnie świadczy mój obwód w pasie). Jedzenie to jedna z największych przyjemności życia, a przyjemności sobie nie odmawiam. Czytanie to z kolei druga czynność, która sprawia, że żywot na tym łez padole staje się znośny. Jeśli zaś ktoś potrafi połączyć czytanie z jedzeniem...
To właśnie dlatego moje powieści są pełne przysmaków. Warto tu zaznaczyć, że trend ten nie został zapoczątkowany w "Pieśni lodu i ognia". Zanim zabrałem się za pisanie Gry o tron, jakąś dekadę wcześniej brałem udział w brytyjskiej wersji sławnych warsztatów pisarskich Milford, gdzie przedstawiłem do oceny krótkie opowiadanie. Jeden z pisarzy określił je mianem "kulinarnej pornografii". Facet był Brytyjczykiem — pochodził z kraju gotowanej wołowiny i papki z groszku. Zawsze podejrzewałem, że imperium brytyjskie powstało wskutek migracji Brytyjczyków, którzy desperacko szukali dobrego żarcia.
Prawdą jest jednak, że w swoich książkach wiele słów poświęcam opisom posiłków, którymi raczą się bohaterowie. Zapewne więcej niż gros autorów, za co często krytykują mnie ci czytelnicy i recenzenci, którzy lubią dynamiczną fabułę. "Czy naprawdę potrzebujemy tak szczegółowych opisów jedzenia?", pytają. "Jakie ma znaczenie, ile dań podano, czy kapłony były upieczone na chrupko i w jakim sosie dusił się dzik?" Bez względu na to, czy chodzi o bankiet weselny z menu złożonym z siedemdziesięciu siedmiu dań, czy o kilku rzezimieszków, którzy przy ognisku dzielą się soloną wołowiną i jabłkami, ci ludzie nie chcą słyszeć o jedzeniu — chyba że pozwala ono przyspieszyć akcję.
Założę się, że stukając w klawiatury, wpychają w siebie żarcie z fast-foodów.
Mam nieco inne spojrzenie na te sprawy. Piszę, bo chcę opowiedzieć pewną historię, a opowiadanie to nie to samo co "przyspieszanie akcji". Gdyby liczyła się wyłącznie akcja, nie musielibyśmy czytać książek — wystarczyłyby nam streszczenia. Tylko że przy okazji umknęłoby nam... hmmm, właściwie wszystko.
Dla mnie liczy się przebyta droga, a nie tempo dotarcia do celu. Kiedy czytam, to — jak w podróży — chcę widzieć krajobrazy, czuć zapachy kwiatów i, owszem, smakować jedzenie. Moim celem jako pisarza zawsze było stworzenie wciągającego, namacalnego świata. Kiedy czytelnik odkłada książkę, powinien pamiętać wszystkie wydarzenia, tak jakby sam w nich uczestniczył. Żeby to osiągnąć, muszę się posługiwać szczegółami przemawiającymi do zmysłów.
Obrazy, dźwięki, zapachy... To właśnie dzięki nim sceny z książek ożywają. Bitwa, sypialnia czy stół bankietowy — bez względu na otoczenie techniki są identyczne. Oto powód, dla którego tak wiele czasu i wysiłku poświęcam opisom dań. Wszystko jest ważne: sposób przyrządzenia, wygląd, aromat i smak. Te detale budują grunt pod scenę, nadają jej fakturę, sprawiają, że staje się żywa, emocjonalna i niezapomniana. Wrażenia zmysłowe dotykają nas znacznie głębiej i na bardziej pierwotnym poziomie, niż dyskurs intelektualny kiedykolwiek będzie w stanie.
Zresztą opisy dań służą czemuś jeszcze. Na atrakcyjność gatunku epic fantasy składa się między innymi kreacja świata, a przecież jedzenie jest jego częścią. Można się wiele nauczyć o kulturze przeróżnych zakątków na podstawie tego, co jedzą (albo czego nie jedzą) ich mieszkańcy. Wszystko, co musicie wiedzieć o hobbitach, można wyczytać ze słów "smaczny, chrupiący bekon" i "drugie śniadanie". Jeśli zaś chodzi o orków... Nie wygląda na to, żeby w najbliższej przyszłości ktoś zabrał się za pisanie "Orkowej książki kucharskiej".
Identyczne zasady odnoszą się zarówno do jednostek, jak i całych społeczności. Z tych "mimo-wszystko-nie-całkiem-bezsensownych" scen kulinarnych można się wiele dowiedzieć o moich bohaterach. A czasami naprawdę pomagają one posunąć akcję naprzód.
Tak czy inaczej wspomniane powody są tylko... przystawkami. Główne danie — najważniejszy czynnik, który skłania mnie do wplatania wielu biesiad do moich książek — to po prostu owe biesiady. Lubię pisać o jedzeniu, a moi czytelnicy (a w każdym razie większość z nich) najwyraźniej lubią o nim czytać. Sądząc po liczbie fanów, którzy wyznają w listach, że od moich uczt robią się głodni, najwyraźniej idzie mi to całkiem nieźle.
W przeciwieństwie do świata Westeros czy autentycznego średniowiecza, przeżywamy obecnie złoty wiek, jeśli chodzi o jedzenie. Niczym w krainie mlekiem i miodem płynącej, mamy dostęp do wszelkiego rodzaju składników o każdej porze roku. Nawet najbardziej egzotyczne przyprawy można dostać w spożywczym na rogu, a ich cena nie zmusza nas do oddania zamku w zastaw. Co więcej, ci, którzy uwielbiają jeść, lecz nie potrafią gotować, mogą korzystać z usług ludzi, którzy chętnie zrobią to za nich.
A zatem — Sariann i Chelsea, droga wolna.
Po tak długim czasie nie potrafię sobie już przypomnieć, kto pierwszy zaproponował, żebyśmy wydali książkę kucharską z przepisami z moich powieści. Wydaje mi się, że było to niedługo po ukazaniu się Gry o tron w 1996 roku. Przez kolejne lata dziesiątki moich czytelników podsuwały mi ten sam pomysł. Część z nich traktowała to raczej jako dowcip: "Tyle piszesz o jedzeniu, że powinieneś mieć własną książkę kucharską, ha, ha". Nawet ci, którzy mówili to śmiertelnie poważnie, popełniali jednak ogromny błąd, twierdząc, że to ja muszę ją napisać. Biorąc pod uwagę moje umiejętności kulinarne, szansa, że kiedykolwiek do tego dojdzie, była mniej więcej taka sama, jak ukazanie się podręcznika naprawy samochodów albo programowania sygnowanego moim nazwiskiem.
Sariann i Chelsea podeszły do tematu zgoła odmiennie. Nie napisały do mnie z podpowiedzią, że książka kucharska byłaby fajnym pomysłem. Nie, te dwie dziewczyny zaczęły przyrządzać potrawy opisane w Grze o tron, posiłkując się przepisami ze zmurszałych książek na temat średniowiecznej kuchni, a następnie zestawiały je z ich współczesnymi odpowiednikami, stworzonymi za pomocą technik i składników rodem z XXI wieku.
Na cześć pewnego przybytku, w którym dzieją się rzeczy straszne, dziewczyny nazwały swój blog Karczmą na Rozdrożu. W książce to właśnie przed jej drzwiami kołysało się na wietrze truchło powieszonej oberżystki. Mam szczerą nadzieję, że Sariann i Chelsea nie podzielą jej losu; ich jedzenie jest znacznie, znacznie lepsze od podawanego w tamtej karczmie.
Skąd to wiem? Czy przygotowałem którekolwiek z dań, w ich średniowiecznej bądź współczesnej odsłonie? Cóż, nie. Jak już wspominałem, nie umiem gotować. Ale jadłem wiele z nich, a to chyba najważniejsze. Gdy w lipcu zeszłego roku ukazał się najnowszy tom "Pieśni lodu i ognia", zatytułowany "Taniec ze smokami", wyruszyłem z Bostonu w trasę promocyjną. Sariann i Chelsea zjawiły się na spotkaniu z koszykiem cytrynowych ciasteczek, ciast z mięsnym farszem i innych smakołyków, żeby nie burczało mi w brzuchu podczas podpisywania książek. Później, gdy podróżowałem od wybrzeża do wybrzeża, w dziesiątkach innych miast fani bloga przychodzili na niemal każde spotkanie, przynosząc kolejne koszyki, wypełnione coraz to smakowitszymi daniami. W żadnym z nich nie zabrakło cytrynowych ciasteczek — Sansie na pewno by smakowały.
Teraz gdy jestem już w domu i pracuję nad kolejną książką, koszyki znikły. Nie obawiajcie się — zamiast nich mamy tę książkę, żebyście mogli własnoręcznie przyrządzić swoje ulubione dania z Siedmiu Królestw i odległych egzotycznych krain. O ile potraficie gotować. Do diabła, może nawet sam coś upichcę, jeśli znajdę dobre źródło smoczego pieprzu...
Nie żałujcie sobie jadła, przyjaciele. Nadchodzi zima.
1024x768
Normal 0 21 false false false /* Style Definitions */ table.MsoNormalTable {mso-style-name:Standardowy; mso-tstyle-rowband-size:0; mso-tstyle-colband-size:0; mso-style-noshow:yes; mso-style-parent:""; mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt; mso-para-margin:0cm; mso-para-margin-bottom:.0001pt; mso-pagination:widow-orphan; font-size:10.0pt; font-family:"Times New Roman"; mso-ansi-language:#0400; mso-fareast-language:#0400; mso-bidi-language:#0400;}
George R.R. Martin
Santa Fe
21 stycznia 2012
Jeżeli macie ochotę wygrać książkę Uczta Lodu i Ognia, zapraszamy do udziału w naszym konkursie.