Wilma miała swoje problemy, ale miała silny charakter i była bystra. Miała około trzydziestu pięciu lat, rumiane policzki, była niska i pulchna, całkowicie pozbawiona urody. Źle się stało, że nie wyszła za mąż. Pewien jestem, że tego chciała i że byłaby wspaniałą żoną i matką, ale cóż, tak to właśnie jest. Prowadziła miejscową płatną bibliotekę i kiosk z pocztówkami – i robiła to dobrze. W każdym razie zarabiała w ten sposób na życie, co nie było łatwe w małym mieście. Wilma nie stała się zgorzkniała i skwaszona; miała przenikliwy i skłonny do żartobliwego cynizmu umysł – wiedziała, co jest co i nie oszukiwała się. Nie mogłem sobie wyobrazić Wilmy dopuszczającej do powstania u siebie problemów psychicznych, ale przecież wszystko jest możliwe. Spojrzałem na Becky. – Co chcesz, żebym zrobił? – Pójdź tam dziś wieczorem, Miles. – Prosząc mnie, nachyliła się do przodu poprzez biurko. – Natychmiast, jeżeli tylko możesz, zanim się ściemni. Chcę, żebyś zobaczył wujka Irę, porozmawiał z nim, znasz go przecież od lat. Moja szklanka znajdowała się w połowie drogi do moich ust, ale odstawiłem ją z powrotem na biurko, przyglądając się Becky. – Co masz na myśli? O czym ty mówisz, Becky? Czy ty też nie uważasz go za wujka Irę? – Oczywiście. Oczywiście, że uważam. – Zaczerwieniła się. Nagle zaczęła przygryzać wargi, bezradnie potrząsając głową. – Ja nie wiem, Miles, nie wiem. Z pewnością on jest wujkiem Irą. Na pewno nim jest, ale... chodzi tylko o to, że Wilma jest taka pewna! – W tej chwili załamała ręce; coś o czym się czytuje, ale rzadko widuje. – Miles, ja nie wiem, co tam się dzieje! Podniosłem się i obszedłem biurko, żeby stanąć przy jej fotelu. – Chodźmy go zobaczyć – powiedziałem łagodnie. – Bądź rozsądna, Becky – dodałem i uspokajająco położyłem rękę na jej ramieniu. Przez cienką sukienkę czułem, że to ramię jest mocne, krągłe i ciepłe. Zabrałem swoją dłoń. – Cokolwiek się dzieje, nie dzieje się bez powodu, a my go znajdziemy i będzie po sprawie. Chodźmy. Odwróciłem się, otworzyłem szafę obok biurka, żeby wyjąć marynarkę, i poczułem się zażenowany. Moja marynarka wisiała tam, gdzie zawsze, to jest na ramionach Freda. Fred jest pięknie wypolerowanym, kompletnym szkieletem. Trzymam go w mojej szafie wraz z mniejszym szkieletem kobiecym: nie mogę pozwolić sobie, żeby stały w gabinecie i straszyły klientów. Podarował mi je na gwiazdkę ojciec podczas mojego pierwszego semestru w akademii medycznej. Oczywiście jest to całkiem zwyczajne wyposażenie studenta medycyny, ale sądzę, że prawdziwym powodem otrzymania tego prezentu była możliwość podarowania mi go w olbrzymim, długim na sześć stóp, wypełnionym bibułką pudle przewiązanym czerwono-zieloną wstążką. Gdzie dostał pudło takiej wielkości, nie wiem. Teraz Fred ze swoją towarzyszką mieszkają w mojej szafie i oczywiście zawsze wieszam marynarkę na jego wypolerowanych, kościstych ramionach. Pielęgniarka uważa to za nieprzyzwoite, jednak u Becky wywołało lekki uśmiech. Wzruszyłem ramionami, wziąłem swoje okrycie i zamknąłem drzwi. – Czasami myślę, że za wiele błaznuję. Całkiem niedługo ludzie nie będą mi ufali na tyle, żebym mógł zapisać im aspirynę na przeziębienie. Wykręciłem numer biura usług telefonicznych, powiedziałem im, dokąd się wybieram i opuściliśmy biuro, aby rzucić okiem na wuja Irę. Dla jasności tej opowieści: moje pełne nazwisko brzmi Miles Boise Bennell, mam dwadzieścia osiem lat i prowadzę praktykę medyczną w Mill Valley w Kalifornii od ponad roku. Wcześniej odbywałem staż w szpitalu, a jeszcze wcześniej studiowałem w Stanford Medical College. Urodziłem się i wychowałem w Mill Valley, a mój ojciec był tutaj miejscowym lekarzem, i to dobrym, nie miałem więc zbyt wiele kłopotu ze zdobyciem klientów. Mam metr osiemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt cztery kilogramy wagi, niebieskie oczy i czarne kręcone włosy – całkiem gęste, chociaż jest już malusieńki zaczątek łysiny na samym czubku głowy – to rodzinne. Nie przejmuję się tym – nie ma na to sposobu, choć wielu sądzi, że lekarze znajdą jakąś radę. Grywam w tenisa, kiedy tylko mogę, więc zawsze jestem przyzwoicie opalony. Pięć miesięcy temu rozwiodłem się i teraz mieszkam sam w wielkim, nieco staroświeckim domu otoczonym wielkimi drzewami i rozległymi trawnikami. Był to dom moich rodziców, a teraz, po ich śmierci, jest mój. To prawie wszystko. Jeżdżę dwuosobowym trzyletnim mercedesem – sympatycznym autem w kolorze wozu strażackiego. Kupiłem je, zresztą używane, dla podtrzymania powszechnego złudzenia, że wszyscy lekarze są bogaci. Jechaliśmy przez Strawberry – teren zaraz za granicami miasta – potem skręciliśmy w szeroką, krętą Ricardo Road. Wujka Irę znaleźliśmy na trawniku przed jego domem. Spojrzał w naszym kierunku, gdy zwalnialiśmy przy krawężniku i obdarzył nas szerokim uśmiechem. – Dobry wieczór, Becky. Sie masz, Miles – zawołał. Odpowiedzieliśmy, machając, i wysiedliśmy z samochodu. Becky poszła chodnikiem do domu, zagadując coś do wujka Iry, gdy go mijała. Ja kroczyłem poprzez trawnik w jego kierunku, niby tak sobie, z rękoma w kieszeniach, ot tak, żeby coś robić. – Dobry wieczór, panie Lentz. – Jak interes, Miles? Ilu dziś zaciukałeś? – Uśmiechnął się z takim zadowoleniem, jakby to był całkiem nowy dowcip. – Wyrobiłem normę – odparłem, uśmiechając się. Stanąłem obok niego. Tak to zawsze wyglądało pomiędzy nami, kiedy tylko gdzieś się na siebie natykaliśmy. Stałem teraz, patrząc mu w oczy, jego twarz była jakieś pół metra od mojej. Był przyjemny, ciepły wieczór, a światło wciąż dostateczne, aby doskonale widzieć. Nie wiem, co spodziewałem się zobaczyć, ale oczywiście był to wujek Ira, ten sam pan Lentz, którego znałem jako dziecko, dostarczając każdego wieczoru popołudniówkę do banku. Był wtedy o głowę wyższy – teraz jest na emeryturze – i zawsze nakłaniał mnie do ulokowania w banku moich poważnych dochodów, pochodzących z gazeciarskiej roboty. W tej chwili wyglądał prawie tak samo, poza tym, że był piętnaście lat starszy i jego włosy były białe. Wujek Ira jest wysoki, ma dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, teraz chodząc, trochę powłóczy nogami, ale jest wciąż żywotnym, sympatycznym starszym panem o przenikliwym spojrzeniu. I ten ktoś stojący na trawniku wczesnym wieczorem to był właśnie on, nikt inny. Zacząłem się obawiać o Wilmę. Gawędziliśmy po trosze o wszystkim – o lokalnej polityce, pogodzie, interesach – i studiowałem każdą linię i każde zagłębienie w jego twarzy, wsłuchując się w każdy ton i załamanie głosu, bacząc na każdy jego ruch i gest. Jednak nie można robić dwóch rzeczy na raz – i on to zauważył. – Masz jakieś zmartwienia, Miles? Dziś wieczór wydajesz się nieobecny duchem. Uśmiechnąłem się i wzruszyłem ramionami. – Po prostu zabieram moją robotę ze sobą do domu. – Nie wolno ci tego robić, chłopcze. Ja tak nigdy nie robiłem. Zapominałem o całym banku w chwili, gdy wkładałem kapelusz przed wyjściem. Oczywiście w ten sposób nie zostaje się prezesem rady nadzorczej. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale teraz prezes jest martwy, a ja wciąż żyję. To był wujek Ira, do ciężkiej cholery. Każdy włos, każda linia jego twarzy, każde słowo, ruch, wypowiedziana myśl. Czułem się jak głupiec. Becky i Wilma wyszły z domu i usiadły na werandowej huśtawce. Pomachałem do nich i poszedłem w kierunku domu.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj